polish internet magazine in australia

Sponsors

NEWS: POLSKA: Podczas czwartkowej konferencji w ramach 9. szczytu Inicjatywy Trójmorza, który odbył się w Wilnie, prezydent Andrzej Duda zasugerował, że polski rząd podpisze z Ukrainą umowę, która obligowałaby nasz kraj do przekazywania określonego odsetka PKB na wsparcie wojskowe dla Kijowa. Tymczasem przebywający w Polsce Ukraińcy spieszą się z wyrobieniem dokumentów przed wejściem w życie nowej ustawy mobilizacyjnej, która przewiduje m. in. ograniczenie usług konsularnych za granicą dla osób, uchylających się od poboru do wojska. * * * AUSTRALIA: Setki ludzi starły się z policją w dzielnicy Fairfield w południowo-zachodnim Sydney w poniedziałek wieczorem po tym, jak prominentny asyryjski duchowny został dźgnięty nożem przy ołtarzu. Biskup Mar Mari Emmanuel odprawiał mszę w asyryjskim kościele Chrystusa Dobrego Pasterza w Wakeley tuż po godzinie 19:00, kiedy podszedł do niego mężczyzna i wielokrotnie dźgnął go nożem w głowę. 18 kwietnia, w kazaniu online ze szpitala w Liverpoolu, bp Emmanuel wybaczył napastnikowi, a także zażądał od swoich zwolenników, aby nie szukali zemsty. * * * SWIAT: Izrael przeprowadził ataki rakietowe na obiekt w Iranie i obiekty obrony powietrznej w południowej Syrii. Irańska obrona powietrzna zestrzeliła kilka dronów nad Isfahanem. Izrael powiadomił USA o zamiarze uderzenia na Iran. MAEA potwierdziła, że irańskie instalacje nuklearne nie zostały uszkodzone.
POLONIA INFO: Kabaret Vis-à-Vis: „Wariacje na trzy babeczki z rodzynkiem” - Klub Polski w Bankstown, 21.04, godz. 15:00

niedziela, 28 lipca 2019

Ryszard Opara: AMEN. Centrum Australii - Broken Hill

Broken Hill. Argent St - centrala ulica miasteczka.
Fot. S.Swayne Wikimedia commons (CC BY-SA 2.0) 
ŻYCIE nauczyło mnie jednej, podstawowej i najważniejszej rzeczy: słuchać własnego ciała – organizmu. Bez tego nie można być lekarzem, samego siebie. Zgodnie z moim "własnym prawem natury": „Homo cognito et cura te ipsum”.

AMEN - Autobiografia Naukowa Ryszarda Opary.   Odcinek  22


Broken Hill Hospital – Centrum Australii.


Pamiętam dobrze pierwszą rozmowę z dyrektorem szpitala Dr Guy'em, który już mnie znał trochę z opowiadań. Rozpoczęła się ona dość dziwnie. Po kilku standartowych słowach powitania, bez dyskusji na temat pogody, dr Guy zapytał mnie wprost: ile chcę; ile mogę pracować oraz jak dużo mam czasu. Odpowiedziałem, że mogę pracować...24 godziny na dobę; siedem dni w tygodniu. Poinformowałem, że będę brał wszystkie możliwe i dostępne dyżury. On zdumiony, choć chyba mile zaskoczony, odpowiedział, że pewnie nie dam rady, ale mając duże braki personelu, szybko bez dalszej dyskusji się zgodził.
 

W szpitalu wtedy nie było żadnego anestezjologa na etacie, czasem przyjeżdżali specjaliści z Adelajdy...ale niezbyt chętnie. W rezultacie, bywały rzeczywiście tygodnie, że pracowałem 168 godzin...(7x24).  Bez przerwy byłem na tzw. „on call” – na zawołanie, czyli na dyżurze – na okrągło. Nauczyłem się tego już w Polsce, pracując na trzech etatach: śpiąc czasem w karetce - jadąc do pacjenta (zawsze miałem kierowcę), albo na bloku operacyjnym - czekając na kolejny zabieg. Wystarczało mi pięć, zaledwie pięć czasem dziesięć minut, aby się całkowicie zregenerować.


Nigdy nie byłem zmęczony. Tak jest do tej pory. Nigdy nie jestem chory... ani zmęczony.

Nie wiem co będzie, jak przyjdzie ten czas i będę musiał...kiedyś umrzeć.  Będę chyba musiał sam, jakoś znaleźć powód i drogę odejścia. Nie wiem czy to będzie samobójcza eutanazja, czy też wypadek - decyzja z góry niebios. ŻYCIE nauczyło mnie jednej, podstawowej i najważniejszej rzeczy: słuchać własnego ciała – organizmu. Bez tego nie można być lekarzem, samego siebie. Zgodnie z moim "własnym prawem natury":
„Homo cognito et cura te ipsum” - Człowieku słuchaj i lecz samego siebie”.


Moja pierwsza 2-tygodniowa pensja (na rękę, po odliczeniu podatku) w Broken Hill, wyniosła około $12,000!  Głównie z powodu ilości "nadgodzin", które były podwójnie płatne.
Nikt w to nie mógł uwierzyć, nawet kasjerka, która sprawdzała kilka razy. Dla mnie to był szok. W Polsce zarabiałem 50 $ na miesiąc, w Australii zarobiłem od razu: 240 miesięcznych pensji czyli dokładnie tyle, ile zarobiłbym przez 20 lat pracy w Polsce. Kiedyś dokładnie to obliczyłem.


Za tę pierwszą pensję w Australii, kupiłem nowy, sportowy samochód Datsun 300ZX i w następną sobotę,  wziąłem wolne aby pojechać nim do Sydney, no i zrobić niespodziankę żonie, (która tam wtedy mieszkała). Trasę 1,200 km pokonałem w 10 godz. Nie było wtedy w Australii żadnych ograniczeń szybkości, a drogi puste i znakomite. Zaimponowałem wszystkim znajomym, swoim czerwonym Datsunem.

Pamiętam też, że po tej pierwszej wypłacie, poszedłem do sklepu monopolowego, kupiłem sobie butelkę jakiegoś francuskiego szampana a z nią podążyłem dalej, na zachodnią granicę Broken Hill. Tam było już bliżej Polski, ale zobaczyłem tylko napis: Perth 3,000 km.
Do naszego kraju, było zapewne 15,000 km. 


 Otworzyłem szampana i wypiłem z gwinta całą zawartość butelki. Nie od razu, powoli.
Pomyślałem, jak to jednak w życiu różnie bywa. Jak to nigdy nie wiadomo, gdzie, za ile i może z kim - będę pił jutro szampana. Było mi trochę smutno samemu, a jednocześnie niesamowicie. Takie uczucie czasem potem miewałem w różnych momentach życia, ale zawsze podobne myśli latały mi przez głowę. Przypomniały mi się wtedy też... słynne słowa Napoleona: „Szampana, można pić zawsze. Potrzebny jest wtedy, kiedy jest okazja aby uczcić zwycięstwo, ale potrzebny jest także czasem, aby przepić gorycz porażki”.

Każdy dzień rano – jest zwycięstwem, chociaż przecież noc nie może, nie musi być porażką. Napić się zawsze można. Każda okazja jest dobra. Trzeba tylko uważać, aby nie wpaść w niekontrolowaną ilość no i częstotliwość.

W Broken Hill mieszkałem początkowo w „Nursing Quarters” – hotelu dla pielęgniarek szpitala, - ale zaczęło mi się tam szybko nudzić. Podczas jednego ze spacerów, zauważyłem duży piękny dom - na wzgórzu z panoramicznym widokiem na miasto. Był do wynajęcia, więc zadzwoniłem do agencji nieruchomości. Z dużym zdumieniem dowiedziałem się, że koszt najmu był niewiarygodnie niski: 20 dolarów/tydzień.
Pytałem kilka razy, czy agent nie popełnił jakiejś pomyłki...Odpowiedź była: nie. Koszt najmu $20/tydzień – plus opłaty za energię, która w Australii jest bardzo tania. Do dzisiaj...jest ona tańsza niz w Polsce...


Wprawdzie większość czasu spędzałem na dyżurach, ale miała przyjechać do mnie żona, która wtedy robiła doktorat w Sydney. Razem, nie bardzo mogliśmy mieszkać - w hotelu/pokoju dla pielęgniarek. A dom był elegancki, wyremontowany i ładnie umeblowany. Postanowiłem go wynająć.. pomimo, iż dla mnie samego - był w sumie za duży (6 pokoi i łazienek, dwa salony, kuchnia, weranda) no i prawie... za darmo. Za mały pokój z łazienką, w Nursing Quarters, musiałem płacić... 25 dolarów na tydzień. Pomyślałem...gdzie tu sens, gdzie logika. 

Od razu i zaraz - podpisałem umowę na pniu agenta... od tej nieruchomości. Dowiedziałem się wkrótce, że wynajęty przeze mnie dom był tak tani, bo nikt nie chciał... w nim mieszkać.
Jak głosiła fama, dawniej mieścił się tam, własnie stary szpital Broken Hill (w XIX wieku), i że podobno teraz... "w nim straszy". 


Przekazano mi też, że kilku mieszkających w tym domu lekarzy, powiesiło się... w dziwnych okolicznościach. Właścicielom tego budynku, którzy mieszkali w Sydney, zależało aby dom nie stał pusty, albo jako przystanek dla włóczęgów z Aborygenii... i dlatego też... wyznaczyli taką symboliczną cenę za najem. A ja jakoś głupio i bez zastanawiania nie bałem się duchów i nie interesowała mnie historia wisielców domu.


Osobiście nigdy, żadnego ducha, potem w tym domu nie widziałem. Niestety moja żona... już nie była tego pewna. Twierdziła, że gdy miałem nocne dyżury, okiennice, szczególnie podczas wiatru, waliły o ściany, a duchy chodziły po strychu. Nawet, kiedy tłumaczyłem jej, że te duchy...to takie małe jeżyki, zwane „possum”, zwierzątka które w Australii, zwyczajowo przebywają, żyją na starych strychach. Żona, nigdy... nie chciała w to uwierzyć. Po paru dniach wróciła do Sydney, a ja zostałem sam na sam, razem z „possumami”- rasą znaną, choć- co do płci - już mniej rozpoznawalną. Tak to już bywa z duchami…Zresztą szybko się z nimi zaprzyjaźniłem. Szkoda tylko, że czasem pogadać nie było z kim. Ani o kim...

Parę miesięcy później, w tym domu na wzgórzu spędziliśmy... pierwszego Sylwestra w Australii. Zaprosiłem kilku lekarzy ze szpitala i poznanych przyjaciół z miasta. Moja żona założyła wspaniałą, długą srebrną kreację, ja wdziałem smoking pomimo, że to był "środek" lata, no i temperatura na zewnątrz sięgała +35 st. Dom miał klimatyzację, ale ja jej nie używałem. Witając w progu naszych gości zobaczyliśmy oboje, ze zdumieniem, że wszyscy są... ubrani w szorty, klapki... i T-shirty. Po krótkim wahaniu, konsternacji i "opary" przyjaznych uśmiechów, chcąc dostosować się do lokalnych obyczajów przebraliśmy się na „pełen luz”. Po północy, podczas dyskotekowych gorących tańców, tenże luz był wprost zbawienny, uratował nas przed sauną nocy. Tak, więc pomimo „formalnej wpadki” z początku - Sylwester okazał się bardzo udany. Mimo, iż bez wymaganej na tę okazję w Polsce czy też Francji - właściwej elegancji. Tacy są właśnie Australijczycy: na luzie, bezpośredni- czasem wprost do bólu, bez ogłady, pozorów i zbędnych konwenansów. Szczególnie ci z poza dużych miast, z tzw. „country side”. Wszyscy są równi i wszyscy mówią sobie po imieniu.

Do Sydney, gdzie mieszkała żona i znajomi jeździłem 1-2 razy w miesiącu. Wyjeżdżałem w piątek w czasie weekendów. Około 15.00 wsiadałem do auta, puszczałem na cały głos - taśmę Roda Stewarta – „ I am sailing” i zaczynałem podróż. Pierwszy przystanek w miasteczku Cobar (dystans 480km), gdzie tankowałem; drugi postój - miasto Orange (dystans 426 km). Odległość 906 km, pokonałem kiedyś w rekordowym czasie 5.45 godz...
Czyli średnia 166 km/godz. Droga szeroka, prosta...a więc, gdy była pusta, można było jechać bez ograniczeń szybkości. Poezja i muzyka. Dalej było już gorzej i ciaśniej.
Dystans z Orange do Sydney – 300 km, gdzie ruch już był dużo większy pokonywałem w 3-4 godziny.  Z reguły, około północy byłem już w objęciach żony.


Podróż powrotna Sydney - Broken Hill trwała zwykle dłużej: 12-13 godzin. Wyruszałem około 20.00 w niedzielę i do Cobar było właściwie OK. Ale... tam byłem po północy a tuż przed wschodem słońca - tam rozpoczynała się prawdziwa Australia – savanna i kraina kangurów i strusi.

Nigdy nie zapomnę tych widoków wschodu słońca; na trasie między Willcanią a Broken Hill, kiedy wraz ze mną, po obu stronach szosy biegły, ścigały się liczne stada; setki może tysiące kangurów i strusi. Niezapomniany, bajeczny wprost widok. Nawet Hollywood czegoś takiego by nie stworzył. Trzeba było jednak jechać wolno: 50km/godz. i uważnie, bo niestety zwierzęta, może dla zabawy, może wabione światłami reflektorów, wskakiwały na drogę, wpadając wprost pod koła, a zabicie tak sympatycznego zwierzątka było szczególnie przykre. 


Niestety droga często była usłana ciałami zabitych zwierząt, potrąconych najczęściej - przez tzw. ”Road Trains” wielkie ciężarówki (składające się z kilku przyczep), wyładowanych towarem. Wszystkie ciężarowe samochody i wiele „osobowych miejscowych” - miały zainstalowane specjalne stalowe „odboje” przeciwko takim też zderzeniom. Czasem trzeba było jechać... „slalomem”. Smutnym widokiem były też, specjalne samochody porządkowe, które co dzień rano czyściły drogi, z ciał zabitych zwierząt (głównie kangurów).


Kangury to duże, ciężkie zwierzęta, nierzadko ważą ponad 200 kg, ale mimo to są dość zwinne, potrafią skoczyć 6-8 metrów. Czasem naprawdę trudno było przewidzieć ich zachowanie na drodze. W Australii wtedy, było około 18 mln ludzi; ponad 80 mln kangurów, a strusi, chyba nikt, nigdy nie policzył. Miałem niestety kilka zderzeń z kangurami, które niespodziewanie wskoczyły na drogę; jeden dość groźny, w efekcie którego, cały przedni bok auta był do wymiany.

Strusie potrafią być zwariowane i nieobliczalne – podobno też są głupie, mają małe móżdżki – i dlatego tak często chowają głowy w piasek. A może robią to aby ukryć  emocje...niezrozumienia swojego istnienia.

Po kilkunastu miesiącach pracy lekarza w Broken Hill, stałem się dość zamożnym człowiekiem. Przynajmniej w rozumieniu polskim. Duża pensja, zaś koszty i wydatki były naprawdę niewielkie. Dom wynajmowałem półdarmo, żywiłem się w szpitalu za darmo; prócz tego - niewiele miałem czasu wolnego a w mieście też niespecjalnie miałem na co wydawać. Nigdy w życiu nie lubiłem chodzić po sklepach. A poza miastem była pustynia. Jedyne koszty, które miałem to były wyjazdy do Sydney...


Broken Hill - to stare górnicze miasto, przynajmniej w historii Australii, które powstało w końcu XIX wieku w okresie gorączki złota. Wtedy najbardziej ludne miasto kontynentu (liczyło ponoć 100 tys. ludzi). Ale, kiedy złoto się skończyło, miasto zaczęło powoli umierać.
W czasach mojej bytności tamże - liczyło zaledwie 15 tys. mieszkańców. Infrastruktura miasta ograniczała się właściwie do jednej, głównej ulicy Srebrnej, (Argent Street), na której stały: poczta, hotele, puby, sklepy i knajpy. Od niej odchodziły prostopadłe ulice, zabudowane małymi domkami zupełnie, jak na szachownicy.


Miasto kurczyło się i umierało do środka. Na jego obrzeżach mieścił się szpital i kilka kopalni, głównie srebra i miedzi, które od lat, były podstawowym źródłem zatrudnienia. Wokół Broken Hill znajdowały się olbrzymie farmy, niektóre liczące po kilkaset tysięcy hektarów, zajmujące się głównie hodowlą bydła: owiec, kangurów i strusi. Dalej była już tylko pustynia.

Mieszkało tam dużo ludności Aborygenów, szczególnie w miejscowości Wilcannia, najbliższej do Broken Hill oddalonej o 206 km. Musiałem też czasem tam jeździć na konsultacje medyczne.

Jedną z wyjątkowych, niespotykanych nigdzie indziej poza Australią, atrakcji zawodowych Broken Hill, były dyżury w Royal Flying Doctor Service (RFDS), gdzie do pacjentów latało się małymi samolotami, do odległych czasem o setki kilometrów, farm, osad. Lot trwał kilka godzin; cały czas był z chorymi kontakt radiowy. Każdy taki dyżur to dla mnie było wielkie, niezapomniane przeżycie...

Bardzo ciekawym rozwiązaniem dla centralnej Australii, była też kwestia edukacji dzieci farmerów w tamtych regionach, które chodziły do szkoły, włączając codziennie ...na kilka godzin...radio.
.
Ryszard Opara
NEon24

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy