Konsulat RP w Sydney zaprasza na Wieczór z Beatą Wald – w sobotę 26 marca o godz. 19.00.
piątek, 18 marca 2011
czwartek, 17 marca 2011
Błogosławiona skleroza
Pamięć ludzka jest krótkotrwała - po jakimś czasie, wspominając różne wydarzenia mylimy daty, osoby i sytuacje. Ta powszechna przypadłość stwarza wielkie możliwości dla tzw. historyków - mogą w gruncie rzeczy pisać, co chcą - wiedząc, że po pierwsze mało komu chce się ich elaboraty czytać, po drugie – sprawdzać, po trzecie - polemizować, a po czwarte - zawracać sobie głowę rozlanym ongiś mlekiem, bo trudno sobie przypomnieć, co i kiedy się rozlało, i czy to było mleko. Wykorzystują ten stan rzeczy niektórzy i zarabiają - pracownicy IPN-u na kartotekach, Jan Tomasz Gross na Żydach, reżyser Hoffman na Piłsudskim, prezes na bracie, a wszyscy oni oraz niezliczona rzesza polityków na naszej sklerozie.
Kto dziś pamięta inicjatora budowy trasy siekierkowskiej - za to tkwi w nas przekonanie, że zawdzięczamy ją ówczesnemu prezydentowi Warszawy, Lechowi Kaczyńskiemu, który przecinał wstęgę otwierając nową przeprawę przez Wisłę, poza tym w niczym nie przyczyniając się do jej uruchomienia. To podobny dylemat do tego, który dręczy Donalda Tuska - jeśli polegnie w nadciągających wyborach, cały wysiłek jego rządu skierowany na budowę autostrad skonsumuje ewentualny następca, który przypisze sobie wszelkie w tej materii zasługi. Kto przypomina sobie, że brak cukru i jego wysokie ceny zawdzięczamy przyjęciu warunków wstąpienia do Unii Europejskiej i dziś obarczanie winą obecnego ministra rolnictwa Marka Sawickiego jest dobrą ilustracją przysłowia „Cygan zawinił, kowala powiesili”. PiS-owcom domagającym się kolejnej ministerialnej głowy nie robi to zresztą różnicy – w spocie reklamowym przypisują wszelkie możliwe grzechy swym politycznym przeciwnikom, wkładając im w usta stwierdzenia, których autorem był ich przywódca. Za głoszenie oczywistych kłamstw nie ponoszą odpowiedzialności, bo nasza krótka pamięć pozwala na takie praktyki.
Ogólnonarodowa skleroza sprzyja manipulacjom. Dzięki nim utwierdzamy się w przekonaniu, że w katastrofie smoleńskiej straciliśmy wyjątkowego w skali światowej prezydenta, a niewielu pamięta jego marne notowania jeszcze na dzień przed niefortunną podróżą. Z kolei premier, pozbawiony zaplecza medialnego, osobiście pielgrzymuje od Moniki Olejnik po redakcję „Gazety Wyborczej” tłumacząc się z niezrealizowanych obietnic, bo te pamiętamy mu dobrze. Ja co do ich spełnienia nie miałem najmniejszych złudzeń, ale zadowalam się tym, co się mimo wszystko udało. I tak na przykład za największe osiągnięcie uważam zniesienie obowiązkowej służby wojskowej - zmory wielu pokoleń młodych Polaków, rujnującej im często życie na samym początku trudnej dorosłości. Już to powinno zaskarbić wdzięczność dla tego rządu - ale cóż, skleroza! My żądamy wielkich reform, bo zapomnieliśmy, z jakim hukiem padły słynne „cztery reformy” Jerzego Buzka. Łagodna ewolucja, proponowana przez obecny rząd nam nie odpowiada, bo my wolimy rewolucje. Czy skutki „październikowej” pokryła amnezja?
Nasza narodowa pamięć jest w istocie niepamięcią o tych wszystkich radościach i sukcesach, które nam się przydarzyły. Przegrane powstania, klęski wojenne, katastrofy i nieszczęścia – tym się karmimy. Nie umiemy cieszyć się z tego, co mamy, ale gdybyśmy się rozejrzeli wokoło nieobałamuconymi oczami spostrzeglibyśmy, że powodów do dumy jest już całkiem sporo. To jednak nie leży w naszym charakterze – my musimy się kłócić i smucić, trwać w całorocznej zadumie, pochylać sztandary nad grobami i słuchać bełkotliwych mów z nieodłącznym dodatkiem patriotycznego sosu. W takiej atmosferze wychowujemy dzieci, smutne jak ich rodzice, celebrujący fałszywych zbawców ojczyzny. A Ona wcale zbawienia nie potrzebuje: wypatruje spokoju i radości, które nareszcie należą się Jej obywatelom - a młodym szczególnie.
Dlatego też pragnę, by błogosławiona skleroza dotknęła wszystkich, żywiących się naszą niewesołą historią, ale żebyśmy nigdy nie zapominali nauk z niej płynących.
Antoni Kopff
Studio Opinii
Kto dziś pamięta inicjatora budowy trasy siekierkowskiej - za to tkwi w nas przekonanie, że zawdzięczamy ją ówczesnemu prezydentowi Warszawy, Lechowi Kaczyńskiemu, który przecinał wstęgę otwierając nową przeprawę przez Wisłę, poza tym w niczym nie przyczyniając się do jej uruchomienia. To podobny dylemat do tego, który dręczy Donalda Tuska - jeśli polegnie w nadciągających wyborach, cały wysiłek jego rządu skierowany na budowę autostrad skonsumuje ewentualny następca, który przypisze sobie wszelkie w tej materii zasługi. Kto przypomina sobie, że brak cukru i jego wysokie ceny zawdzięczamy przyjęciu warunków wstąpienia do Unii Europejskiej i dziś obarczanie winą obecnego ministra rolnictwa Marka Sawickiego jest dobrą ilustracją przysłowia „Cygan zawinił, kowala powiesili”. PiS-owcom domagającym się kolejnej ministerialnej głowy nie robi to zresztą różnicy – w spocie reklamowym przypisują wszelkie możliwe grzechy swym politycznym przeciwnikom, wkładając im w usta stwierdzenia, których autorem był ich przywódca. Za głoszenie oczywistych kłamstw nie ponoszą odpowiedzialności, bo nasza krótka pamięć pozwala na takie praktyki.
Ogólnonarodowa skleroza sprzyja manipulacjom. Dzięki nim utwierdzamy się w przekonaniu, że w katastrofie smoleńskiej straciliśmy wyjątkowego w skali światowej prezydenta, a niewielu pamięta jego marne notowania jeszcze na dzień przed niefortunną podróżą. Z kolei premier, pozbawiony zaplecza medialnego, osobiście pielgrzymuje od Moniki Olejnik po redakcję „Gazety Wyborczej” tłumacząc się z niezrealizowanych obietnic, bo te pamiętamy mu dobrze. Ja co do ich spełnienia nie miałem najmniejszych złudzeń, ale zadowalam się tym, co się mimo wszystko udało. I tak na przykład za największe osiągnięcie uważam zniesienie obowiązkowej służby wojskowej - zmory wielu pokoleń młodych Polaków, rujnującej im często życie na samym początku trudnej dorosłości. Już to powinno zaskarbić wdzięczność dla tego rządu - ale cóż, skleroza! My żądamy wielkich reform, bo zapomnieliśmy, z jakim hukiem padły słynne „cztery reformy” Jerzego Buzka. Łagodna ewolucja, proponowana przez obecny rząd nam nie odpowiada, bo my wolimy rewolucje. Czy skutki „październikowej” pokryła amnezja?
Nasza narodowa pamięć jest w istocie niepamięcią o tych wszystkich radościach i sukcesach, które nam się przydarzyły. Przegrane powstania, klęski wojenne, katastrofy i nieszczęścia – tym się karmimy. Nie umiemy cieszyć się z tego, co mamy, ale gdybyśmy się rozejrzeli wokoło nieobałamuconymi oczami spostrzeglibyśmy, że powodów do dumy jest już całkiem sporo. To jednak nie leży w naszym charakterze – my musimy się kłócić i smucić, trwać w całorocznej zadumie, pochylać sztandary nad grobami i słuchać bełkotliwych mów z nieodłącznym dodatkiem patriotycznego sosu. W takiej atmosferze wychowujemy dzieci, smutne jak ich rodzice, celebrujący fałszywych zbawców ojczyzny. A Ona wcale zbawienia nie potrzebuje: wypatruje spokoju i radości, które nareszcie należą się Jej obywatelom - a młodym szczególnie.
Dlatego też pragnę, by błogosławiona skleroza dotknęła wszystkich, żywiących się naszą niewesołą historią, ale żebyśmy nigdy nie zapominali nauk z niej płynących.
Antoni Kopff
Studio Opinii
Antoni Kopff (ur. 19 sierpnia 1944 roku w Tarnowie) - polski pianista, kompozytor, aranżer, autor muzyki do wielu piosenek, producent telewizyjny. Do jego najpopularniejszych przebojów zaliczyć można: Do zakochania jeden krok z rep. Andrzeja Dąbrowskiego, Kiedy wiosna buchnie majem z rep. zespołu Partita, Nie wierz mi, nie ufaj mi z rep. Anny Jantar, Bądź moim natchnieniem z rep.Andrzeja Zauchy. Autor ok. 80 piosenek napisanych dla "Kabaretu Olgi Lipińskiej".
Filmowa relacja z Kościuszko Run 2011
Prezentujemy filmowy reportaż z Kosciuszko Run 2011. Film został profesjonalnie zrealizowany przez ekipę Oskara Kantora z Oski Pictures.
Bumerang Polski patronował medialnie imprezie.
Zobacz nasze wszystkie relacje: Kosciuszko Run
Bumerang Polski patronował medialnie imprezie.
Zobacz nasze wszystkie relacje: Kosciuszko Run
środa, 16 marca 2011
Japońska apokalipsa
Potężne trzęsienie ziemi o sile 8,9 stopni w skali Richtera, a później potężna fala tsunami, spustoszyły wielkie połacie Japonii. Niektóre miasta zostały zrownane z ziemią.
Morze wciąz wyrzuca na plaże tysiące ciał ofiar tsunami. Tysiąc ciał ratownicy znaleźli m.in. na brzegu półwyspu Ojika, tyle samo w mieście Minamisanriku, gdzie miejscowe władze nie mogą skontaktować się z ok. 10 tys. ludzi - ponad połową mieszkańców. Wzrasta zagrożenie promieniowaniem radioaktywnym z uszkodzonych elektrownii atomowych.
To sceny z piekła rodem - mówił Patrick Fuller z Międzynarodowej Federacji Czerwonego Krzyża.
Około 100 tysięcy dzieci straciło swe domy lub zagubiło się - poinformowała wczoraj brytyjska organizacja humanitarna Save the Children.
Wiele dzieci straciło nie tylko swoje domy ale także rodziców, ktorzy zgineli w piątkowym katakliźmie lub zagubiło sie i koczuje teraz w schroniskach dla ofiar potężnego tsunami.
Ogromnie ucierpiał newralgiczny sektor gospodarki - energetyka jądrowa. Konsekwencje mogą być katastrofalne. W sobotę 12 marca nad ranem potwierdziły się najgorsze obawy. W elektrowni atomowej Fukushima I doszło do wybuchu wodoru w reaktorze nr 1. Dwie doby później doszło do drugiej eksplozji - tym razem w reaktorze nr 3. Następnego dnia wybuch wstrząsnął budynkiem reaktora nr 2. Doszło do niekontrolowanego uwolnienia materiałów radioaktywnych. Ewakuowano dziesiątki tysięcy mieszkających w pobliżu ludzi. Władze robią, co mogą, aby opanować sytuację w elektrowni i zapobiec wyciekom radioaktywnym.
Skutki kataklizmu wciąż widać też w Tokio, które znajdowało się 350 km od epicentrum piątkowego trzęsienia ziemi. Po zatrzymaniu niektórych elektrowni w stolicy Japonii brakuje prądu, a władze odwołały część kursów metra i pociągów podmiejskich. W 30-mln aglomeracji dojazd do szkoły i do pracy zamienił się w koszmar. Zaczyna też brakować benzyny i żywności w sklepach, bo mieszkańcy robią zapasy.
W związku z sytuacją kryzysową w Japonii, Ministerstwo Spraw Zagranicznych stanowczo zaleca powstrzymanie się od podróży do tego kraju, z wyjątkiem sytuacji koniecznych.
- Ze względu na ryzyko skażenia radioaktywnego na skutek wybuchów w elektrowni Fukushima, będących następstwem trzęsienia ziemi i tsunami, zalecamy opuszczenie północno-wschodnich terenów wyspy Honsiu - podkreślono w komunikacie.
MSZ zaleca też stosowanie się do poleceń władz japońskich i stałe monitorowanie informacji zamieszczanych na stronie internetowej polskiej ambasady w Tokio oraz w japońskich mediach.
Japońskie miasta zrownane z ziemią - video
Kataklizm w Japonii. Minuta po minucie
wtorek, 15 marca 2011
Harcerska wyprawa: Darwin - Cairns
DARWIN

Część miasta już spała, zaś ścisłe centrum tętniło życiem. Wszędzie pełno było młodzieży i turystów dobrze bawiących się w pubuch. Postanowiliśmy udać się na wieczorny orzeźwiający spacer ulicą Esplanade. Orzeźwienia nie było, gdyż wilgotność powietrza w tym mieście sięga około 80%. Ale spacer był przyjemny. Na kolacje pozwoliliśmy sobie zjeść lody w McDonald’s i cheesburgery. Zmęczeni upałami i ilością przejechanych kilometrów postanowiliśmy poszukać dogodnego miejsca na nocleg, a nie było to proste zadanie. Wszędzie gromadzący się Aborygeni lub dobrze bawiąca się młodzież. Przejeżdąając pół miasta wzdłuż i wszerz postanawiamy zaparkować nasz dom na kółkach na stacji benzynowej. Widząc niezmniejszający się ruch na stacji zastanawialiśmy się czy spać z otwartymi oknami i drzwiami? Obawialiśmy się nieproszonych ciekawskich gości. Wytrzymać jednak w samochodzie bez stałego dostępu tlenu nie dało rad. Zasnęliśmy. Nad ranem, gdy było już widno na krawężniku obok naszego auta dwie Aborygenki postanowiły zjeść pizzę. Aborygeni znani są również z donośnego głosu i hałaśliwego zachowania. Tej nocy się o tym przekonaliśmy!! Na szczęście służba pilnująca porządku zwana policją przyszła nam na ratunek uciszając naszych nieproszonych gości. Próbowaliśmy zasnąć ale było już widno i gorące powietrze wlewające się przez drzwi i okna nam na to nie pozwalało. Wstaliśmy więc i postanowiliśmy jechać na plażę, by skorzystać z kąpieli wodnej i słonecznej.
Zaskoczyło nas, że w takim nadmorskim mieści znajduje się jedynie kilka plaż, w tym większość są to plaże hotelowe. Udało nam się odnaleźć jedną z nich. Poranna kąpiel (około godziny 9) była dla nas doskonałym orzeźwieniem. Po śniadaniu ruszyliśmy w stronę centrum miasta Darwin w poszukiwaniu trzech rzeczy. Wesołym trafem, wszystkie rzeczy były na literę ‘i’: internet, informacja turystyczna, isklep J Informację turystyczną znaleźliśmy szybko, gdyż poprzedniej nocy przejeżdżaliśmy obok niej kilka razy. Tam zdobyliśmy informację o atrakcjach turystycznych w okolicy Darwin, a mianowicie Parkach Narodowych Litchfielda i Kakadu, które nas najbardziej interesowały, oraz farmie krokodyli. No i najważniejsza dla nas informacja: Wi-Fi (czyt. kontakt ze światem). W Australii każda biblioteka wyposażona jest w Wi-Fi i każdemu oferuje darmowy dostęp do internetu. Biblioteki publiczne znajdują się w każdej troszkę większej miejscowości. Wystarczy 10 tys. mieszkańców i jest biblioteka. Zawsze okazała, z klimatyzacją, miłą obsługą, komputerami. Zupełne przeciwieństwo naszych polskich publicznych bibliotek. Tutaj stanowi to takie centrum kulturalne. Jest to coś, czego w Polsce zdecydowanie brakuje L Szybki kontakt z rodzinami, sprawdzenie poczty, kilka fotek na stronę hufca. Czas nagli…
Dwa miejsca na literę ‘i’ odhaczone. Czas na isklep. Robimy szybkie zakupy w sieciowym markecie Coles. Zwracamy uwagę na cenę każdego zakupionego produktu. Przez pomyłkę można kupić ten sam produkt kosztujący kilka dolarów australijskich więcej. A nas nie stać na taką pomyłkę. Kasia wypatrzyła ekstra bananowe ciasto-oczywiście z przeceny- za $2 zamiast $6. Super!! Pozwalamy sobie na odrobinę szaleństwa i kupujemy J
CROCODILE PARK

PARK NARODOWY LITCHFIELDA

KAKADU PARK
Najedzeni, odświeżeni, szczęśliwi ruszyliśmy dalej przed siebie: do Parku Narodowego Kakadu. Jest to największy Park w Australii (a jest ich tutaj około 400) i zajmuje ponad 20 tys km kwadratowych dziewiczych, tropikalnych obszarów. Do parku wjechaliśmy już po zmroku, więc postanowiliśmy gdzieś zaparkować nasze auto na noc, by od samego rana podziwiać jego piękno. Nocleg wypadł w miejscowości Jabiru.
Rano ruszamy podziwiać faunę i florę Parku Kakadu. Cała droga prowadzi przez las tropikalny. Pierwszym punktem na mapie parku, który chcieliśmy zobaczyć była Skała Nourlangie. Jest to fascynująca, ciemnoczerwona piaskowcowa formacja skalna, gdzie znajdują się malowidła naskalne sprzed 20 000 lat.
Chcieliśmy jeszcze zobaczyć „Yellow water” (Żółta woda). Rozlewisko potoku Jim Jim jest doskonałym miejsce dla ptactwa wodnego, któremu towarzyszą krokodyle różańcowe. Niestety droga jest zamknięta. Mamy porę monsunową a to oznacza, że wiele dróg jest zalanych i niedostępnych. Pora monsunowa charakteryzuje się częstymi krótkotrwałymi opadami deszczu. Zauważyliśmy, że ostatnie deszcze są coraz mocniejsze i dłuższe, ale za to dają więcej orzeźwienia. Musimy już opuszczać teren parku. Jeszcze ostatnie pamiątkowe zdjęcie przy bramie wyjazdowej i rozpoczyna się następny- najdłuższy- etap naszej wyprawy.
Kierunek: Cairns, długość: 2850 km.
DROGA DO CAIRNS
Droga do Cairns- miasta będącego najdogodniejszą bazą wypadową na Wielką Rafę Koralową, jest najdłuższym etapem naszej wyprawy. Wyruszyliśmy w czwartek wieczorem a dotarliśmy do miasta w piątek w nocy, śpiąc po drodze zaledwie 4 godziny. Droga nie była taka zła, jednak infrastruktura w stanie Queensland znacznie odbiega od pozostałych stanów- przynajmniej przez pierwszy jej tysiąc kilometrów. Toalety i zajazdy są tutaj znacznie rzadziej. W czwartek w nocy, gdy za kierownicą siedziała dh. Iwonka załapała nas straszna burza. Całe niebo czarne, dookoła tylko błyski i grzmoty i ulewa trwająca ponad 4 godziny!!
W Cairns jest ponad 30 stopni, wilgotność ponad 90%. Rano ruszyliśmy na Green Island, gdzie z maskami i rurkami nurkowaliśmy podziwiając Wielką Rafę Koralową, pływając wraz z kolorowymi rybkami i naprawdę dużymi żółwiami wodnymi. Specjalnym statkiem ze szklanym dnem wyruszyliśmy na tę część rafy, do której nie można było dopłynąć o własnych siłach. I widok dna nas zaskoczył… było cudownie. Wielkie kolorowe ryby były fantastyczne. Cały dzień spędzony na Green Island był dla nas wspaniałym relaksem po przejechaniu tylu tysięcy kilometrów.
poniedziałek, 14 marca 2011
Pełna widownia na "Amerykańskim wspólniku"
Bogusław Szpilczak |
Dwa lata temu polonijny zespół Teatru Fantazja w Sydney wystawił komedię pióra Pawła Mossakowskiego zatytuowaną “Roszada”.
"Roszada"wystawiana była aż 10 razy, co jest pewnego rodzaju ewenementem w naszej polsko-australijskiej społecznosci.
"Roszada"wystawiana była aż 10 razy, co jest pewnego rodzaju ewenementem w naszej polsko-australijskiej społecznosci.
W tym roku Joanna Borkowska-Surucic, rezyser teatru, dokonała kolejnej adaptacji komedii tegoż autora - tym razem komedii romantycznej pt. "Amerykański wspólnik". Bohaterowie sztuki poznają się przypadkowo, on -wlasciciel firmy paliwowej, z ambicjami do wielkich kontraktów, ona- aktorka, absolwentka Panstwowej Wyzszej Szkoly Teatralnej z ambicjami do wielkich ról. Łączy ich... zwykla chęc zarobienia pieniedzy. Z Ameryki przylatuje upragniony wspólnik, kontrakt już prawie w kieszeni, ale jest pewien problem. Wspólnik uwielbia polska kuchnię i tradycyjną polską rodzinę. Bohaterowie probują uporać się z tego typu wymaganiami i starają się zachwycic starego polonusa, spragnionego smaku flaków i aromatycznego rosolu. Jaka była puenta tej historii, o tym dowiedziali się widzowie szczelnie nabitej sali Klubu Polskiego w Ashfield podczas wczorajszej premiery.
Przezabawna historia, wspaniały relaks na niedzielne popołudnie, przyjemny odbiór gry aktorów a szczególnie wyjątkowo świetna gra Michała Maciocha, który w Polsce otarł się o szkołę aktorską słynnego Jerzego Machulskiego. Było to widać, słychać i czuć.
Za tydzień drugie przedstawienie w Klubie Polskim w Bankstown.
(kb)
Oto wybrane sceny z wczorajszej premiery spektaklu, którego role bohaterów obsadzili: Bogusław Szpilczak, Ela Chylewska, Jolanta Szewczyk, Ewa Kubeł, Michał Macioch oraz Jacek Samborski.
Zdjęcia Krzysztof Bajkowski
Ela Chylewska i Bogusław Szpilczak |
Michał Macioch |
Jolanta Szewczyk |
Bogusław Szpilczak i Ewa Kubeł |
Jacek Samborski i Michal Macioch |
Jacek Samborski i Ewa Kubeł |
Michał Macioch i Bogusław Szpilczak |
Michał Macioch i dziecięcy gang |
niedziela, 13 marca 2011
Spotkanie z legendą "Piwnicy pod Baranami"
Konsulat RP w Sydney i australijski Instytut Spraw Polskich zapraszaja na spotkanie z panią Barbarą Nawratowicz, współzałożycielką legendarnego krakowskiego kabaretu „Piwnica pod Baranami” oraz autorką książki na temat pierwszych lat kabaretu. Spotkanie, organizowane odbędzie się w piątek 18 marca, początek o godz. 19.00. Wstęp wolny.
Wędrówka idei -Ballets Russes

I za przykład znakomitego porozumienia między artystami podała zespół baletowy Ballets Russes Diagilewa, który na początku 20 wieku zaszokował Paryż swoimi baletami. Teraz, po tylu latach mam szansę zobaczyć i wyobrazić sobie, co mogło szokować paryską publiczność, a co więcej, zrozumieć tę niesamowitą rewolucję artystyczną, która odmieniła na zawsze świat baletu.
Jedziemy, więc do Canberry, by zobaczyć fragmenty historii zapisanej w kostiumach baletów Siergieja Diagilewa, krytyka sztuki i twórcy sławnego na świecie rosyjskiego zespołu baletowego. W latach osiemdziesiątych 19-go wieku Diagilew bierze lekcje śpiewu i kompozycji, ale Rymski Korsakow zniechęca Diagilewa do komponowania twierdząc, że nie ma on do tego talentu. Diagilew więc do 1910 roku koncentruje się na rozwijaniu nowej muzyki do baletów, a głęboka wiedza muzyczna pozwala mu na aranżacje znanych już utworów. Diagilew, pochodzący z bogatej rodziny, handlującej wódką staje się zatem inspiratorem i kreatorem swego własnego zespołu i umie zachęcić współczesnych jemu artystów do współpracy. Będąc bardzo popularnym w muzycznych i towarzyskich kręgach Petersburga, i mając szerokie znajomości wśród artystów rozwija swoje artystyczne idee i już w 1909 roku, po premierze Borysa Godunowa w 1908 w Paryżu, przywozi do stolicy Francji swój egzotyczny balet Kleopatra z Idą Rubinstein, pięknie wyglądającą w kostiumie zaprojektowanym przez Baksta. Balet szokuje Paryż oryginalnością wystawienia!
Po paryskim sukcesie, od 1912 roku Diagilew nie ogranicza się już do aranżacji istniejących utworów, ale zamawia wiele oryginalnych kompozycji do baletów u znanych kompozytorów, między innymi u Erika Satie, Claude’a Debussy, Manuela de Falli, Maurice’a Ravela. Igor Strawiński jest jego najbliższym współpracownikiem. Pracują dla niego także wybitni malarze jak Picasso, Chirico, Bakst, Gris, Derain, Utrillo, Matisse i inni projektując kostiumy i scenografię. Także pracują dla niego wybitni choreografowie, tacy jak Natalia Gonczarowa, Michel Fokin i George Balanchine, Gruzin, który stworzył podwaliny pod New York City Balet. A także tańczy w jego zespole mesmeryczny na scenie Wacław Niżyński, z którym Diagilew pozostawał przez jakiś czas w relacjach intymnych.
Ta ścisła współpraca między artystami różnych gatunków sztuki, inspirowana przez Diagilewa przyniosła niezwykłe efekty artystyczne i zmieniła oblicze sceny baletowej. Niestety, mimo sukcesów zespół balansował na granicy bankructwa. Może też i dlatego kostiumy używane do baletów nigdy nie były prane, a może traktowano je jako dzieła sztuki, które miały trwać jak najdłużej?
Wchodzimy na wystawę. Moją uwagę przykuła natychmiast, ustawiona w holu, zaraz przy wejściu, odlana rzeźba z brązu. Piękny „smok”, nie wawelski w prawdzie-pomyślałem- ale ciekawy i zrobiłem zdjęcie. To Hababuk Maxa Ernsta, znakomitego przedstawiciela surrealizmu. Personel natychmiast mnie informuje, że w całym budynku zdjęć robić nie można. W Luwrze, w Galerii Uffizi fotografowałem dzieła mistrzów i nikomu to nie przeszkadzało, ale bez flesza, w innych muzeach europejskich było podobnie. Tu nawet opisów nie można fotografować, więc trzeba polegać na pamięci. Jednakże, pozwolono nam zrobić pamiątkowe zdjęcie w makietach kostiumów Chirico wystawionych w hollu.
Kolejki, jak przy impresjonistach nie ma, ale mamy tylko 7 minut na każdą salę. Więc pośpiesznie weszliśmy do pierwszej sali. I od razu czuje się teatralną atmosferę - to zasługa umiejętnie zaaranżowanego światła. I tak przez wszystkie sale. Oglądamy 140 kostiumów pięknie odrestaurowanych, z 34 baletów wystawionych w latach 1909-1939.
Przed nami rozwinęła się barwna historia baletów sławnego zespołu. Dokładne opisy wystawień. Rzeczywiście, gdy porówna się ten korowód baletów Diagilewa do baletów tradycyjnych można zrozumieć tę szokującą w tamtym okresie gwałtowną rewolucję, jakiej dokonał zespół i jego następcy. Inspirując artystów, „entrepreneur” Diagilew odrzuca tradycyjne, konwencjonalne idee baletowe. Łączy w swoich baletach tradycyjną opowieść, którą ubiera w nowoczesne formy taneczne, muzyczne, scenograficzne i kostiumowe, korzystając także z folkloru rosyjskiego, czy tematów orientalnych. Jednakże bez jego talentu umiejętnej współpracy z twórczymi i wybitnymi artystami tego okresu, nie mógłby chyba tego dokonać.
Po śmierci Diagilewa powstaje wiele zespołów, rozwijających jego idee. Z najważniejszych należy wymienić Les Ballets Russes de Monte Carlo założony w Monaco, w roku 1932 przez Wasyla Basil. I tu mamy wątek australijski. W latach 1936-1939 zespoły Basila o różnych nazwach odwiedzają trzy razy Australię, kilku artystów zostaje i tworzy podwaliny pod rozwój rodzimego baletu australijskiego.
I tak, to widzimy efekt otwarcia na inną kulturę, a także przenikania artystycznych idei.
Andrzej Siedlecki
Przefotografowane zdjęcia kostiumów pochodzą z magazynu Antiques & Art in New South Wales, December 2010-May 2011 i z broszurki National Gallery of Australia.
sobota, 12 marca 2011
Kataklizm w Japonii. Alarm na Pacyfiku
Ogromne trzęsienie ziemi o sile około 9 stopni w skali Richtera nawiedziło kilkanaście godzin temu Japonię.
W następstwie niszczycielskiego trzęsienia ziemi premier Japonii Naoto Kan ogłosił alarm atomowy, choć w sąsiedztwie elektrowni jądrowych nie wykryto jakiegokolwiek zagrożenia radiacyjnego. Udało sie ugasic pożar w elektrowni atomowej w Onagawa - podała Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej.
Japonia jest jednym z najbardziej narażonych na trzęsienia ziemi krajów świata. Niestabilność geologiczna wywołuje ok. tysiąca wstrząsów rocznie. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat Japończycy nauczyli się tak konstruować budynki, aby zminimalizować straty spowodowane przez wstrząsy. Mimo to w Tokio zawaliło się kilka budynków, wiele obiektów ogarnęły pożary. W wyniku trzęsienia ogromna fala tsunami wdarła się do nadbrzeżnych miast, wyrządzając ogromne szkody. Fala, przetaczająca się przez tereny nadbrzeżne, miała początkowo około 10 metrów wysokości. Śmierć poniosły już setki osob.
Wielka fala tsunami zagraża teraz wschodnim wybrzeżom Rosji, Chin i całemu rejonowi Pacyfiku, łącznie z zachodnim wybrzeżem USA. Najbliższe godziny mogą być dramatyczne, bo fala jest wyższa niż niektóre wyspy.
Hawajskie Centrum Ostrzegania przed Tsunami ogłosiło alarm dla Rosji, Filipin, Papui-Nowej Gwineii, Hawajów, Australii, Nowej Zelandii i zachodniej Ameryki Południowej.
piątek, 11 marca 2011
O hip-hopie i nie tylko. Rozmowa z Mezo
Mezo podczas występu w Ashfield. Fot K.Bajkowski |
Tuż przed koncertem hip-hopowym , chyba pierwszym tego rodzaju w Klubie Polskim w Ashfield rozmawiałem z jego głównym wykonawcą - Mezo czyli Jackiem Mejerem , znanym poznańskim raperem, który kilka ostatnich tygodni spędził w Australii.
Krzysztof Bajkowski: Czym dla Ciebie jest hip-hop?
Mezo: Generalnie jest to muzyka, którą kiedyś w młodych latach interesowałem się i jest to wygodna forma przekazu treści, czyli pozwala ona przekazac dużo treści. Dla mnie najważniejszy jest tu rymowany message w oprawie muzycznej. Hip-hop jak wiadomo to jest szerokie pojęcie. Jest to całe kultura ze swą modą, grafitti, breakdance itd.
Jaki talent trzeba miec aby być dobrym hip-hopowcem?
Mezo: Raczej używam określenia raper niż hip-hopowiec. Raper to po prostu ten, który rapuje. A ja rapuję. Jaki talent? No trzeba miec jakieś tam poczucie rytmu, to jest niezbędne. Czuć muzykę ogólnie. A poza tym mieć głowę otwartą na świat, potrafić przekazywać swoje wnioski z obserwacji właśnie wpostaci fajnych zwrotek. Rap podobny jest trochę do dziennikarstwa, trochę do pisarstwa. Wszystko zależy jak się uprawia rap. Bo można uprawiać publicystycznie, można rapować o miłości. Rap pozwala na wiele. Ktoś kto jest tzw. hardcorowym raperem może rapować o życiu na pograniczu prawa. Z tego też rap jest znany na ogół i tak postrzegany. Rap daje pełną ofertą wypowiedzi . Potrzeba tylko trochę talentu, samozaparcia i konsekwencji w działaniu.
Kiedy zaczęleś interesować się rapem?
Mezo: To była połowa lat 90-tych. Miałem wtedy 12 lat. Pokazywały się pierwsze kasety, jeszcze pirackie i po przesłuchaniu ich zaczęłem nieudolnie rapować. Potem wiele lat praktyki, nagrywanie płyt tzw. własnym sumptem dla ludzi z bloku, ulicy, osiedla. W końcu poznałem ludzi, którzy mają swoją wytwórnię muzyczną. W 2003 roku wydałem pierwszą prawdziwą płytę, która okazała się sukcesem i od tej pory działam zawodowo na tym polu. Jest to moja główna praca, źródło dochodów i źródło realizacji pasji.
Studiowałeś politologię na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Skończyłeś ?
Mezo: Byłem tzw. wiecznym studentem. Od pól roku - przykro mi - nie jestem nim. Dziewięć lat studiowałem w sumie. Gdy wydałem płytę w 2003 roku zrobiło się takie zamieszanie, że nie byłem w stanie chodzić na zajęcia, na egzaminy. Muzyka pochłonęła mnie na całe cztery lata. Po czterech latach udało mi się wrócic z sukcesem. W zeszłym roku obroniłem pracę magisaterską. Tak więc jestem magistrem politologii. W sumie warto mieć kontakt z wyższą uczelnią, nie wykluczam, że jeszcze postudiuję. Lubię uczyć się, studiować , choć, muszę przyznać, nie lubię czekania na dyżurze po wpis do indeksu.
Można powiedzieć, że jesteś politologiem mówiącym językiem hip-hopu...
Mezo: Można. Jestem takim obserwatorem życia społecznego.
Czy jesteś rozpoznawalny w polskim środowisku hip-hopu?
Mezo: No chyba tak. Wystepowałem na festiwalu w Sopocie, dwa razy w Opolu. Tak więc mam odbiór nie tylko wsród nastolatków, ale również wsród starszej publiki. Tak wiec przez te udziały w festiwalach, choć nie wszyscy to popierają, uważając to za skok zbyt za daleko, w jakiś sposób jestem rozpoznawalny. Czasem jest to miłe, czasem nie.
Jaki jest Twój głowny cel tego co robisz?
Mezo: wiesz co, po pierwsze przekaz, bo to co robię daje wiele materiału do refleksji nad życiem. Często dostaję emaile, gdzie ktoś pisze: w tym numerze było coś, jabyś opisywał moje życie. Lub: coś mi to pomogło, zmotywowało. Tak więc często robi się materiał czysto motywacyjny. Pisałem pracę magisterską n.t. motywacji. Pobudzanie ludzi do życia,. To jest ciekawe. Rano ktoś wstaje, puści sobie moją piosenkę i jest gotowy na nowe wezwania, które niesie dzień.
W 2006 roku uczestniczyłeś w projekcie Poznański Czerwiec 56. Co to było?
Mezo: to było świetne doświadczenie. Obdywało się to w ramach obchodów 50 rocznicy Poznańskiego Czerwca. Wymyśliliśmy wraz z moim kolegą Owalem, też raperem, specjalny utwór na tę okazję. Utwór, który nie miał specjalnej promocji. Był zagrany w finale koncertu jubileuszowgo. I numer zostal bardzo dobrze przyjęty. Graliśmy go później na obchodach 30 rocznicy Solidarności. Bardzo sobie go cenię. Wydaje mi sie całkiem dobry i przede wszystkim ważny, bo nie wszyscy młodzi ludzie są świadomi istoty tych wydarzeń. Dla nich to już prehistoria, dla mnie też znana tylko z książek, filmów i dokumentów.
Jesteś tu w Australii właściwie na wakacjach. Pierwszy raz na antypodach?
Mezo: Tak . Pierwszy raz.
Jak odbierasz ten kraj?
Mezo: To już końcówka naszych ( bo jestem tu z żoną) wakacji . To było fantastyczne 6 tygodni. Widziałem pewnie małą część Australii. Większość czasu spędziłem w Sydney. Tydzień w Melbourne i tam miałem okazję być na turnieju tenisowym Australia Open. Jestem wielkim fanem tenisa, bo gram w tenisa. Byłem świadkiem na tamtejszych kortach świetnych meczy. Obejrzałem grę Agnieszki Radwańskiej. Odwiedziłem Agnieszkę osobiście i zobaczyłem od kuchni jak wygląda ten turniej. Tak więc pobyt w Melbourne, to był numer 1 podczas tego wyjazdu. A oprócz tego standardowo zwiedzilismy tutejsze parki, byliśmy dwa tygodznie na Gold Coast. Ta wiec w sume świetny czas, który pozwolił ominąć nam Polską zimę. Zamiast -minus 20 st.C, doświadczałem ciepła trzydziestostopniowego. I to jest miłe.
Jeszcze wróćmy do hip-hopu. Jak sądzisz, w jaki sposób hip-hop zapisze się w historii muzyki rozrywkowej, tak jak powiedzmy jazz, rock, soul?
Mezo: Dla mnie hip-hop jest kolejnym krokiem jakby w tworzeniu muzy równej dla wszystkich. Nie musisz mieć wielkich zdolności wokalnych aby rapować. Jeśli masz dobrze poukładane w głowie, jakiś talent liryczny, możesz rapować o wszystkim co cię otacza. Nie musisz mieć specjalnie drogiego sprzętu . Rap daje duże szanse każdemu nastolatkowi, niezależnie od statusu materialnego, od jakichś historii rodzinnych itd. Możesz pokazać się światu w bardzo prosty sposób. To jest podobnie jak z piłką nożną w sporcie. Po prostu możesz kopać piłkę, którą kupisz w każdym sklepie za 10 złotych. Tak też jest w hip-hopie: nie potrzba dużo: kartka papieru i długopis. Potem już idzie wszystko samo, jeśli jesteś wystarczająco zmotywowany.
Jak przewidujesz? Co będzie po hip-hopie?
Mezo: Obawiam się, że to już się dzieje, bo jest teraz w muzyce taki przepych technicznych nowinek, głos można modulować przez wokadery, autotuny. To już jest tak futurystyczne, że ja sam do końca tego wszystkiego nie rozumiem mimo, że jestem stosunkowo młodym człowiekiem.
W ramach Twoich wakacji również występujesz . Dziś w Ashfield.
Mezo: Tak. No nie mam tu swojego zespołu i wokalistki. Ale ten dzisiejszy koncert może się odbyć dzięki pomocy Ani Spice, wokalistki, która będzie mnie wspierać na mikrofonie, ktora kiedyś probowała swych sił w Polsce a od 7 lat mieszka w Australii. Chciałbym przy tej okazji jej bardzo podziękować jak również DJowi Ice.
Dziekuje za rozmowę, życzę dobrych rymów, sukcesów w karierze, niezatartych miłych wspomnień z Australii i szczęśliwego powrotu do Poznania. Pozdrów ziomków. Też stamtąd pochodzę!
Rozmawiał Krzysztof Bajkowski
Cała Polska nosi wąsy dla Małysza!

Zaproszenie najwybitniejszego i najbardziej utytułowanego polskiego sportowca przyjęli najlepsi skoczkowie narciarscy świata. „To będzie niesamowita impreza. Marzyłem o niej od kilku lat. Zapraszam wszystkich kibiców. To trzeba zobaczyć na żywo” – zaprasza Adam Małysz.
Czołówka Pucharu Świata będzie rywalizować o najlepszy wynik
26 marca wąs a la Adam stanie się najmodniejszym hitem sezonu! Opanuje całą Polskę i świat. Sumiasty, na muszkietera, doklejany, czy malowany … każdy się liczy!
Tydzień temu Adam Małysz ogłosił zakończenie kariery. W ciągu kilkunastu lat dostarczył polskim kibicom mnóstwo emocji.
Więcej: Wirtualna Polska
Zobacz, kto już "zapuścił" wąsy dla Małysza: Facebook
czwartek, 10 marca 2011
Gillard chce podatku od CO2 . Australijczycy mówią: nie
Po ogłoszeniu przez rząd Julli Gillard szczegółów planu wprowadzenia podatku od CO2 zawrzało w australijskiej polityce. Lider opozycji, Toni Abbott powiedział, że jest to atak na australijski standard życia. Szef koncernu staloweg mówi, ze propozycja ta , to wandalizm ekonomiczny, a wyborcy gwałtownie odwrocili się od rządzącej Partii Pracy dając najgorsze od czasu upadku rządu Paula Kittinga poparcie dla tej partii.
Toni Abbott zapowiedział, że będzie zwalczał ten plan i nie wierzy, że zostanie on wprowadzony oraz spodziewa się buntu Australijczyków. Oświadczenie premier o wprowadzeniu podatku nazwał straszną zdradą narodu australijskiego.
Premier Julia Gillard zapowiedziała kilkanaście dni temu wprowadzenie podatku od CO2 w połowie 2012 r. i wprowadzenie systemu handlu uprawnieniami do jego emisji w ciągu 3-5 lat. Ustawa wprowadzająca podatek ma zostać uchwalona do końca br. Środki zebrane z podatku będą wykorzystywane na rekompensaty dla gospodarstw domowych i firm oraz na finansowanie programów związanych ze zmianami klimatycznymi. Cena emisji CO2 będzie co rok podwyższana.
Według opublikowanego w prasie australijskiej sondażu, 48% Australijczyków jest przeciwnych proponowanemu przez rząd podatkowi od CO2. Podatek od CO2 poparło 35% ankietowanych, 18% było niezdecydowanych.
Lider opozycji w Nowej Południowej Walii, Barry O'Farrell, który za kilka tygodni po wyborach może zostać nowym premierem stanowego rządu zapowiedział, że nie będzie wspierał podatku od dwutlenku węgla.
O złamanej obietnicy przedwyborczej Julii Gillard niewprowadzania podatku od CO2 , oraz mistyfikacji politycznej problemu tzw. „globalnego ocieplenia” na podstawie hipotez a nie analizy wg zasad nauk empirycznych, pisze prof. Bob Carter w Quadrant – prestiżowym australijskim magazynie polityczno-literackim.
Quadrant: Shhsshh...don't talk about the science
Online Petition: Stop Gillard's Carbon Tax
![]() |
Lider Zielonych Bob Brown i premier Australii, Julia Gillard |
Toni Abbott zapowiedział, że będzie zwalczał ten plan i nie wierzy, że zostanie on wprowadzony oraz spodziewa się buntu Australijczyków. Oświadczenie premier o wprowadzeniu podatku nazwał straszną zdradą narodu australijskiego.
Premier Julia Gillard zapowiedziała kilkanaście dni temu wprowadzenie podatku od CO2 w połowie 2012 r. i wprowadzenie systemu handlu uprawnieniami do jego emisji w ciągu 3-5 lat. Ustawa wprowadzająca podatek ma zostać uchwalona do końca br. Środki zebrane z podatku będą wykorzystywane na rekompensaty dla gospodarstw domowych i firm oraz na finansowanie programów związanych ze zmianami klimatycznymi. Cena emisji CO2 będzie co rok podwyższana.
Według opublikowanego w prasie australijskiej sondażu, 48% Australijczyków jest przeciwnych proponowanemu przez rząd podatkowi od CO2. Podatek od CO2 poparło 35% ankietowanych, 18% było niezdecydowanych.
Lider opozycji w Nowej Południowej Walii, Barry O'Farrell, który za kilka tygodni po wyborach może zostać nowym premierem stanowego rządu zapowiedział, że nie będzie wspierał podatku od dwutlenku węgla.
O'Farrell powiedział w trakcie debaty telewizyjneji z obecną panią premier Kristiną Keneally, że podatek od CO2 będzie kosztował australijskie rodziny kolejne 500 AUD rocznie w rachunkach za prąd i że nie może poprzeć tego podatku.
Propozycje federalnego rządu laburzystowsko-zielonego Julii Gillard w sprawie opodatkowania od CO2 zagrażają więc szansom wyborczym Partii Pracy, która obecnie sprawuje władzę w Nowej Południowej Walii.
Wg sondażu przeprowadzonego w NSW przez konsultanta opozycyjnej Partii Liberalnej, 3/4 wyborców nie jest przekonanych, że podatek od CO2 pomoże środowisku naturalnemu. Z badania opinii publicznej wynika, że 51% ankietowanych postrzega ten podatek jako zagadnienie związane z podwyższeniem kosztów życia, 25% - jako środek dla rozwiązania problemów ekologicznych oraz 21% - jako "pokaz przywództwa narodowego".
Paul O'Malley, prezes koncernu stalowego Bluescope Steel, uważa, że wprowadzenie podatku od CO2 zaszkodzi przemysłowi wytwórczemu i utrwali zależność Australii od zasobów naturalnych.
O'Malley powiedział, że wysoka wartość australijskiej waluty i wysokie stopy procentowe tworzą trudne warunki dla przemysłu wytwórczego, edukacji i turystyki, ponieważ gospodarka Australii korzysta głównie z boomu surowcowego. W tych warunkach powinno się spodziewać takiej polityki gospodarczej, która pomoże ekonomii, gdy boom na surowce się skończy. Wprowadzenie podatku od CO2 jest sygnałem, że politycy nie chcą rozwoju żadnego innego sektora poza sektorem surowcowym. -To wyrażny wandalizm ekonomiczny – powiedział O’Malley.
Na środę, 23 marca zapowiadane sa demonstracje przed siedzibami parlamentów stanowych (Brisbane, Adelaide, Perth) i federalnego w Canberze oraz 12 marca w Melbourne i 4 kwietnia w Sydney, przeciwko planom wprowadzenia podatków klimatycznych. No Carbon Tax Rally
Quadrant: Shhsshh...don't talk about the science
Online Petition: Stop Gillard's Carbon Tax
środa, 9 marca 2011
Harcerska wyprawa: Alice Springs - Darwin
Budzimy się rano w Alice Springs w samochodzie na parkingu. Było bardzo duszno więc postanowiliśmy spać przy otwartych oknach i drzwiach. Prawie do północy Kasia pełniła wartę. Później jednak czuwaliśmy wszyscy zrywając się na każdy dźwięk. W nocy komary dały nam popalić. W dodatku około godziny 6 słońce zaczęło wstawać, więc w samochodzie zaczeło robić się goręcej. Przedpołudnie postanowiliśmy spędzić w tej uroczej miejscowości Aborygenów poznając ich kulturę i obyczaje. Alice Springs to małe nowoczesne miasto zamieszkane przez około 22 tysiące osób. Większość mieskzańców stanowią tu Aborygeni, będący rodowitymi mieszkańcami tych ziem.
Spacerując po głównej ulicy Alice- bo tak mówi się o miasteczku- wchodziliśmy do każdego sklepu z pamiątkami. Ale, wiadomo jak to sklepy z suwenirami- wszędzie pamiątki z pobytu w Australii „made in China”. Bardzo nam się to niepodobało więc szukaliśmy prawdziwych wytworów sztuki aborygeńskiej. Na ulicy od jednej kobiety kupiliśmy tkaninę z rysunkami- jak nam tlumaczyła była to tęcza. Od innej Aborygenki natomiast kupiliśmy kamień w kolorowe kropki. Ta również tłumaczyła nam, że to tęcza. Nam nadal było mało, więc spacerując tak w upale natknęliśmy się na likwidujący się sklep, po którym pozostał jedynie brud i kilka pamiątek. Dla nas prawdziwy raj. Wygrzebaliśmy w sklepiku 3 didgeridoo- ceremonialny aborygeński instrument muzyczny, australijską tablicę rejestracyjną, kapelusz oraz kilka innych oryginalnych pamiątek po wyjątkowo niskiej cenie- pół darmo. Humory więc bardzo nam dopisywały. Druhowi Albertowi jednak było mało. Caly czas gnębiło go przeczucie, że w tym „czarodziejskim” sklepie ukrywa się coś jeszcze.
Droga do Darwin. Ponad 1500 kilometrów. Straciliśmy trochę czasu więc teraz musimy nadrobić. Śniadanie (płatki z mlekiem i kanapki z tuńczykiem) jemy w samochodzie w czasie jazdy. Krajobraz za oknem zaczyna się zmieniać. Pojawia się coraz więcej wysokich drzew, a trawa w tych okolicach w porze deszczowej rośnie do 9 metrów na miesiąc. Akurat wypada pora deszczowa, więc co chwila doganiamy deszcz. Jednak ciepłe krople nie są orzeźwieniem dla organizmu. Coraz częściej przy drodze pojawia się znak „floodway”, a kilka metrów dalej woda na asfalcie. Ciągle rozglądamy się na boki poszukując coraz większych kopców termitów. Jak na razie największy miał około 2 metrów wysokości nad powierzchną ziemi. Znów zapala nam się lampka kontrolna. Następna stacja za 114 kilometrów, więc z duszą na ramienu jedziemy przed siebie. Okazuje się jednak, że stacja, która przez ostatnie kilometry była naszym celem spaliła się. Niedaleko stoi „hotel”, gdzie mają na sprzedanie paliwo, ale dwa razy droższe niż na stacji. Jednak jest to nasza ostatnia deska ratunku, więc bierzemy 10 litrów za $30. Przy tym „hotelu” zwiedzamy zoo z krokodylami, dużą ilością kolorowych papug oraz małym kangurkiem. Ruszamy dalej przed siebie i po kilkudziesięciu kilometrach dojeżdżamy na stację. Bezpiecznie tankujey diesla, sprawdzając trzy razy co tankujemy.
Wieczorem dojeżdżamy do Darwin 1 marca przejechane w sumie ponad 6000tys kilometrów od jutra juz tylko w dół.
Iwona Waśkiewicz
Subskrybuj:
Posty (Atom)