![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjXomMIqE_QGxTnWzy1dbSLJyhYIzgVbfh4YcEHRes_KUO9o2EzbZk62u7dB1ATOHo05tjGmawd_iMCiTI7TxxWuyAApD_bkIX62w_6SJqWmIp8QjthXcnGZ5AySD120FNjwiSrnKhwlfhZ/s320/WewezBialkor.jpg) |
Prezydent Wenezueli Nicolás Maduro i prezydent Białorusi Aleksandr Łukaszenka oraz ich oponenci: Juan Guaidó i Swietłana Cichanouska. Fot. Wikipedia cc, public domain |
Znane jest takie powiedzenie stwierdzające, że „rewolucja jest jak jazda na rowerze, gdy koła się nie kręcą, to upada”. Warto stosować tę zasadę do szybkiej oceny, w jakim stadium i jakie szanse na sukces ma projekt polityczny polegający na próbie przewrotu i zdobycia władzy w pewnym kraju. Jeśli to się szybko nie powiedzie i nie ma ciągłego przyrostu zwolenników, to rzecz jest przesądzona i skazana na porażkę.
Dlatego, już po dwóch tygodniach zamieszania na Białorusi, można było ocenić, że perspektywy na sukces są marne i to pomimo coraz bardziej zdecydowanego poparcia zewnętrznego. Łukaszenka, początkowo zaskoczony przebiegiem wypadków i rozmiarami protestów, z czasem skonsolidował swoje siły i opanował sytuację. Pośrednio przyznał to też rząd USA, kiedy w końcu października zadzwonił do Łukaszenki sekretarz stanu USA Mike Pompeo. Czegokolwiek by ta rozmowa nie dotyczyła, to oznacza ona, że USA uznały to, że Łukaszenka sprawuje realną władzę w kraju.