Lecha Wałęsy nie lubię; właściwie to nigdy go nie lubiłem. Za pierwszej „Solidarności”, za tej drugiej, także w czasach kiedy był prezydentem. Złym prezydentem, otaczającym się ludźmi miernego formatu. Nie lubię go za zarozumialstwo, za brak taktu, za zawiść, brak klasy. A ruch „Solidarności” nie był moim ruchem, pomimo, że przez kilka miesięcy do związku należałem. Zraził mnie jako prezydent, nie znosiłem jego wystąpień, miałem za złe otaczanie się ludźmi w stylu Wachowskiego, Drzycimskiego, czy bracia Jarosław i Lech Kaczyńscy.
Ale Wałęsa jest symbolem przełomu, jest człowiekiem, który wyniesiony na szczyt przysporzył Polsce splendoru – i dzięki temu jest jak jest, od dwudziestu dwóch lat żyjemy w normalnym, demokratycznym państwie. Nie on stworzył „Solidarność”, tak jak nie uczyniła tego suwnicowa Walentynowicz i Andrzej Gwiazda. To tylko elementy. Nie oni tworzyli ideę i prawidła, nie są autorami 21 postulatów, nie wnieśli do ruchu pierwiastka intelektualnego. Ruch społeczny był dziełem doradców pierwszego komitetu strajkowego – a jego korzenie to ROPCiO, KOR, i inne związki opozycyjne. Także Kościół Katolicki. I setki tysięcy aktywnych działaczy w kraju.
Lech Wałęsa jest popularny w Polsce i takim pozostanie już nie jako polityk, lecz jako pewien symbol. I nie chodzi tu tylko o jego przeszłość opozycyjną, czasy „Solidarności”, ale również chodzi o sprawy najnowsze, o nagonkę, jaką na niego uczyniono w ciągu ostatnich lat. Po konflikcie z braćmi Kaczyńskimi, a przede wszystkim po awanturach z publikacjami IPN, jego popularność w społeczeństwie znacznie wzrosła. Gdyby był umieszczany w rankingach, zapewne byłby w pierwszej piątce. Gdyby był dalej aktywny politycznie, jego znaczenie byłoby minimalne, ale popularność – dalej wielka.
Kilka lat temu w wywiadzie dla jednej ze stacji radiowych profesor socjologii z Torunia, Andrzej Zybertowicz, były doradca Lecha Kaczyńskiego do spraw bezpieczeństwa, także doradca Jarosława Kaczyńskiego, jeden z ideologów IV RP, człowiek, któremu wszystko się kojarzy ze służbami, a głównie z komunistycznymi służbami specjalnymi – powiedział, że historię „Solidarności” i historię jej przywódcy, Lech Wałęsy trzeba napisać na nowo. Proszę zwrócić uwagę na sformułowanie – „napisać na nowo”. Cóż za stalinowskie podejście do sprawy! Pisanie historii – i to najnowszej, na nowo! Bo o to właśnie chodzi w systematycznej nagonce na Lecha Wałęsę, której mamy teraz kolejną odsłonę, pod postacią artykułów w „Naszym Dzienniku” i tygodniku „Uważam Rze”. Osią mają być dokumenty tak zwanej komisji Ciemniewskiego, badającej materiały esbeckie po tak zwanej „nocy teczek”, sprokurowanej przez Antoniego Macierewicza w czerwcu 1992 roku.
Lech Wałęsa był uwikłany we współpracę z SB. Więcej, Lech Wałęsa był w pełni świadomym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa PRL, zarejestrowanym w grudniu 1970 roku i wyrejestrowanym w roku 1976. Został zarejestrowany, prawdopodobnie pod groźbą kary więzienia za drobny czyn kryminalny. Tylko, że nigdzie, i nikt nie widział dowodów bezpośrednich tej współpracy – i nawet Sławomir Cenckiewicz z Piotrem Gontarczykiem, w swojej pracy “SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” nie postawili tezy, że uwikłanie młodego robotnika miało wpływ na jego dalszą działalność. Inaczej – zabrakło im odwagi na postawienie tezy, że właśnie wyzwolenie się Lecha Wałęsy ze współpracy z SB dało mu siłę do działalności opozycyjnej w Wolnych Związkach Zawodowych, w trakcie strajku, potem w podziemiu lat ‘80. Autorzy takiej tezy nie mogli jej postawić, ponieważ nie po to pisali swoją książkę. Oni ją pisali dla “prawdy historycznej”. Prawdy tak zwanej IV RP, takiej jak ją widzi profesor Zybertowicz.
Lech Wałęsa jest w trudnej sytuacji. Nie, nie trudnej z punktu widzenia siebie, jako symbolu “S” w Polsce i na świecie. Tego mu nikt nie zabierze, nikt nie jest w stanie, nawet jego wrogowie, zanegować jego pozycji. Ludzie tacy, jak Krzysztof Wyszkowski, małżeństwo Gwiazdów, stada pseudo-patriotów – nie są wstanie wymazać go z fotografii lat 70. Lechowi Wałęsie jest trudno, psychologicznie jest trudno, ponieważ nie panuje nad sytuacją – a zawsze, nawet kiedy przegrywał w wyborach z Kwaśniewskim – miał poczucie, że jednak nie wszystko stracone. Tu jest inaczej – każda jego reakcja na oskarżenia i oszczerstwa, każda wypowiedź będzie interpretowana i analizowana – i odwracana na jego niekorzyść.
Z punktu widzenia dyskusji o tym, czy Wałęsa był donosicielem, czy nie – dla stron sporu nie będzie miało to znaczenia. Jasne jest, że były prezydent był uwikłany przez kilka lat, co najmniej do 1973 roku, w kontakty z funkcjonariuszami służb. Nie zmienia to osądu (i historycznej prawdy) na rolę tego człowieka we współczesnej historii Polski i jego znaczenie w odzyskaniu przez nasz kraj pełnej suwerenności. Zwolennicy teorii spiskowych, dla których Wałęsa był narzędziem w rękach SB, zdania nie zmienią. Bo dla nich nie ma to znaczenia, dla nich WSZYSTKO było spiskiem i takim pozostaje, od samego Sierpnia ‘80, poprzez Okrągły Stół, na III Rzeczpospolitej kończąc. Dla nich “współpraca” Wałęsy jest tylko “przyczynkiem”, potwierdzającym ich chore rojenia i teorie.
Atakujący Lecha Wałęsę mają kolosalną przewagę. Mają za sobą akta SB. Akta ubeckie, twórczo i przekonywająco wykorzystywane do sformułowania oskarżeń. Mają za sobą także cześć mediów, tych prawicowych. Dal nich prawda może być tylko jedna – w tym wypadku prawda oparta na teczkach i potwierdzona przez funkcjonariuszy SB. Są jeszcze robotnicy, koledzy Lecha Wałęsy z wydziału W-4 stoczni im. Lenina, którzy pamiętają, co i kiedy mówił Wałęsie prawie 40 lat temu, a właściwie – pamięć odświeżyły im materiały IPN, które usłużnie podsunęli Cenckiewicz z Gontarczykiem.
Dziwne, ale Jerzy Borowczak, były szef „S” w stoczni, który był blisko Wałęsy, mówi, że nie wierzy…
Azrael Kubacki
Studio Opinii