polish internet magazine in australia

Sponsors

NEWS: POLSKA: Prezydent Andrzej Duda poinformował, że zaprosił premiera Donalda Tuska na rozmowy w sprawie rozmieszczenia w Polsce broni jądrowej. Spotkanie ma się odbyć 1 maja. Według szefa NATO Jensa Stoltenberga Sojusz nie ma planów rozmieszczenia broni jądrowej w Polsce. * * * AUSTRALIA: Australijczycy uhonorowali podczas porannych uroczystości weteranów wojennych z okazji dorocznego Dnia Anzac. Uroczystości odbyły sie w całym kraju. Weteran II wojny światowej 98-letni John Atkinson z Port Broughton w Australii Południowej zmarł po upadku ze skutera inwalidzkiego w drodze na uroczystość Anzac Day. Atkinson zaciągnął się do wojska tak szybko, jak tylko mógł, po ukończeniu 18 lat we wrześniu 1943 roku i służył jako kierowca transportowy w RAAF na Pacyfiku podczas II wojny światowej, w tym w północnej Australii i Papui Nowej Gwinei. * * * SWIAT: Izba Reprezentantów USA zatwierdziła w sobotę prawie 100 miliardów dolarów pomocy dla zagranicznych sojuszników, partnerów i państw satelickich Waszyngtonu, a zwolennicy pomocy zdołali przezwyciężyć sprzeciw po sześciomiesięcznym impasie w izbie. Z puli "ukraińskiej" ponad 60 mld dolarów 13,8 mld zostanie wydane na zakup sprzętu dla Ukrainy, 23 mld to środki na uzupełnienie ubytków w arsenale USA w wyniku darowania sprzętu Ukrainie, natomiast 11,3 mld zostanie przeznaczonych na utrzymanie sił USA w regionie. Ponad 26 miliardów dolarów dodatkowych zobowiązań wobec Izraela (prawie osiem razy więcej niż Waszyngton wysyła Tel Awiwowi w danym roku). 8,12 mld dolarów przeznaczono na podsycanie napięć z Chinami na Tajwanie i szerzej w regionie Indo-Pacyfiku. Przydział amerykańskiej pomocy wojskowej Ukrainie, Izraelowi i Tajwanowi pogłębi światowy kryzys — oświadczyła rzeczniczka rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa.* Podczas posiedzenia Rady NATO-Ukraina ministrowie zgodzili się przyspieszyć dostawy pomocy dla Kijowa, w tym systemów obrony powietrznej, powiedział sekretarz generalny Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego Stoltenberg. Tymczasem premier Węgier Viktor Orban stwierdził, że "Zachód jest bliski wysłania swoich wojsk na Ukrainę", ale mogłoby to "ściągnąć Europę w dno". - Dziś w Brukseli jest prowojenna większość, nastroje w Europie są bojowe, w polityce dominuje logika wojny, widzę przygotowania do wojny u wszystkich i wszędzie - powiedział premier Węgier.
POLONIA INFO: Kabaret Vis-à-Vis: „Wariacje na trzy babeczki z rodzynkiem” - Klub Polski w Bankstown, 21.04, godz. 15:00

niedziela, 2 października 2022

"Chronometrus" Maszczyszyna ze Srebrnym Wyróżnieniem!

Pod koniec ubiegłego roku  nakładem wydawnictwa Genius Creations ukazała się na rynku wydawniczym w Polsce kolejna powieść Jana Maszczyszyna - pisarza fantastycznego z Melbourne pt. "Chronometrus" -  kontynuacja, nagrodzonego Srebrnym Wyróżnieniem Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego powieści pt. „Necrolotum" w ramach cyklu "Podmorskie Imperia". W połowie września br. "Chronometrus" otrzymał również srebrne wyróznienie. Kolejny triumf literacki Maszczyszyna. Gratulujemy!


LAUREACI NAGRODY LITERACKIEJ IM. JERZEGO ŻUŁAWSKIEGO W 2022 ROKU

W imieniu jury Nagrody mam przyjemność ogłosić werdykt konkursu A.D. 2022. Główną Nagrodę otrzymuje Magdalena Salik za powieść Płomień (Wydawnictwo Powergraph), Złote Wyróżnienie jury przyznało Michałowi Cetnarowskiemu za powieść Gnoza (Wydawnictwo Powergraph), natomiast Srebrnym Wyróżnieniem jury nagrodziło Jana Maszczyszyna za powieść Chronometrus (Wydawnictwo Genius Creations).

Wszystkim Laureatom organizatorzy serdecznie gratulują!

Przewodniczący jury Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego

Prof. dr hab. Maciej Wróblewski

Tak niemal dwa tygodnie temu zaanonsowali wynik głosowania profesjonalistów jurorzy nagrody. Równe dwa lata wcześniej Jan uzyskał podobny wynik po publikacji „ Necrolotum”, pierwszej części duologii znanej pod nazwą cyklu „Podwodne imperia.” 

Dr. Hab Dariusz Brzostek pisał o niej wtedy tak:

„Oto świat, w którym dziarscy dżentelmeni wespół ze starymi morskimi wygami spotykają ekscentrycznych profesorów (być może szalonych), by zmagając się z podmorskimi rasami i fokami żywiącymi się ludzkim mięsem, wyruszyć na podbój światów, których istnienia nawet nie podejrzewali(śmy). Oto świat Necrolotum Jana Maszczyszyna – fantastycznej opowieści rodem ze snu Juliusza Verne’a, któremu przyśniło się uniwersum, o jakim nie odważyłby się napisać – wciąż bowiem tkwił w okowach scjentystycznego paradygmatu, który kazał mu skrupulatnie rozliczać się z siły i masy użytej, by wypchnąć międzyplanetarny pocisk w przestrzeń kosmiczną.

 Autor Necrolotum doskonale zdaje sobie sprawę, że ten świat(opogląd) przeminął, nie pociągając jednak, bynajmniej, za sobą ludzkiej fascynacji nauką i techniką oraz możliwością rzucania światła w mrok (oceanu, kosmosu, ludzkiego umysłu). I z tej właśnie fascynacji opowieść Maszczyszyna zachłannie czerpie, nią się karmi i do niej się ostatecznie zwraca – nie będąc jednak li tylko literacką stylizacją upozowaną na awanturniczą historię fantastyczną rodem z wieku pary i elektryczności – choć przecież taką właśnie przygodę nam relacjonuje. Jest to fantastyka naukowa ze świata, w którym nauka istnieje, jest ważna, wręcz nieodzowna – lecz inna od tej, którą znamy i do której przywykliśmy. Nauka, jaka była, być może, możliwa w świecie, który się do końca nie skrystalizował, nie całkiem jeszcze okrzepł w swych strukturach i paradygmatach. W świecie, w którym wyobraźnia naukowca i fantazja pisarza w jednym stały domu, podglądając się nieustannie i bez skrępowania. I taki właśnie świat odsłania przed nami Necrolotum – powieść fantastyczna. Patronuje jej żywioł opowiadania, narracyjny mechanizm konstruowania opowieści, w której zdarzenia nieprawdopodobne i zjawiska zupełnie niemożliwe znajdą swoje miejsce za sprawą biegłości narratora, który po prostu zechce o nich opowiedzieć, czyniąc je w ten sposób możliwymi (ba – nawet koniecznymi!) w ramach powieściowego świata. I ostatecznie tylko od naszej woli zależeć będzie, czy tę opowieść zaakceptujemy, czy damy się jej uwieść lub (może nawet?) pochłonąć”.

 

Przygody zacnych uczonych jak widać po publikacji drugiego tomu jeszcze się nie skończyły. Dotarliśmy do „ Chronometrusa”, w którym autor cyklu spróbował eksplorować przyszłość, świat w 250 mln lat po naszych czasach współczesnych, kiedy ląd australijski zderza się z Euroazją tworząc nowy, gigantyczny kontynent rządzony przez wydziwaczonych potomków ludzkiej rasy - również korzystających ze sprzętu chronomocyjnego.

 

 Dwieście milionów lat, to dystans, odległość na naszym zegarze wręcz niewyobrażalna. Ewolucja gatunków winna była wymazać z powierzchni Ziemi wszelkie ślady istot je zamieszkujących w odległej przeszłości. I zastąpić czym? No właśnie… Na to pytanie próbuje odpowiedzieć nasz melbourniański autor.

Do podróży w te niezwykle czasy wykorzystuje bohater powieści pradawny wehikuł czasu pozostawiony nam ludziom w spadku przez cywilizację Atlantów. I wespół z niezwykłą drużyną złożoną z mieszkańców księżyca Jowisza poddaje się czarowi przyszłej historii naturalnej, jej efektów biologicznej ewolucji i skutków genetycznych modyfikacji. Maszczyszyn jest pisarzem zamieszkałym w Australii od blisko 33 lat. Tworzy więc i umieszcza akcję w środowisku mu najbliższym, znanym z codziennego doświadczenia. Zwykle jest to Australia wrzucona jakoby w tryby alternatywnej historii. Geograficznie zawsze ujrzymy wplecione w tekst obrazy Melbourne i okolicy, które to autor bynajmniej do szczętu nie pokochał, lecz umieścił w duszy obok współgrających z nimi uczuć do odległej ziemi, gdzie prace swoje z dobrym skutkiem publikuje. Oto jak brzmiała tym razem laudacja, zaprezentowana przez Dr. Hab Adama Mazurkiewicza jurora Nagrody 18 września roku 2022:

„Za sprawą powieści Chronometrus mamy okazję powrócić do przedziwnego świata początków XX wieku, po którym przewodnikiem jest tyleż Jan Maszczyszyn – autor cyklu „Podwodne imperia” (do których utwór ten należy) – co Wiktor Żwikiewicz. Do pewnego stopnia można byłoby do tego grona zaliczyć zresztą również Pawła Majkę jako autora Pokoju światów i Wojen przestrzeni. Cóż jednak miałoby łączyć przywołanych tu pisarzy, których dzieli doświadczenie generacyjne? Żwikiewicz urodził się dekadę przez Maszczyszynem, który z kolei jest pisarzem mającym za sobą debiut w pół dekady po narodzinach Majki. Jednocześnie zaś – przy wszystkich różnicach, wynikających z odmiennych doświadczeń pokoleniowych i świadomości cywilizacyjnej – można każdego z wymienionych tu autorów określić mianem „włóczęgi wyobraźni”. Czymże jednak miałby zajmować się osobnik decydujący się na taki sposób bycia? Przede wszystkim – i to kolejna cecha łącząca owych twórców – „włóczęga wyobraźni” unika głównych traktów; ostatecznie nie bez przyczyny jako motto powieści Maszczyszyn obrał słowa Byrona o przyjemności w lasach bez ścieżek/upojeniu w samotnym wybrzeżu.

Twórców owych – prócz potrzeby samotności, umożliwiającej podążanie nieprzetartymi szlakami – łączy też pragnienie, by przekroczyć granice wyobraźni nie odwołując się do magii, lecz możliwości rozumu (niekoniecznie ludzkiego). Jednocześnie bliżej Maszczyszynowi do Żwikiewicza, niż Majki, jakkolwiek z tym łączy go punkt wyjścia opowieści: alternatywne dzieje I wojny światowej. To jednakże twórcy Drugiej jesieni i Delirium w Tharsys autor powieści Necrolotum i Chronometrus zawdzięcza fantasmagoryczne wizje składające się na oniryczne przygody, będące udziałem Jacka de Waay`a. Znany z powieści Necrolotum wiktoriański dżentelmen powraca z podwodno-zaziemskich wojaży, które stały się jego udziałem za sprawą szalonego naukowca, z którym podąża poprzez tytułową sieć łączącą planety i księżyce Układu Słonecznego. Przedziwna transformacja, której poddaje się, aby przetrwać w zaziemskim środowisku sprawia, że de Waay nabiera dystansu do ludzkiej kondycji dostrzegając ułomności cywilizacji człowieka. Teraz staje przed nowym wyzwaniem: w obliczu inwazji połączonych sił imperium Wschodzącego Słońca i Ningenów decyduje się na wzięcie udziału w sekretnej misji zatopienia japońskiej wyspy Shikoku. Nie wie jednak wówczas, że to dopiero początek kolejnej podróży: już nie poprzez przestrzeń, a czas – ku odległej o milionolecia (jak to określa pisarz) Ziemi. I tam jednak napotka pragnienie życia, które – o czym przypomina baron Boustou – „jakie by nie było, w formie i materii zawsze odnajdzie swą drogę” (s. 512). Jak zakończą się eskapady de Waay`a nie sposób orzec, tym bardziej, że zakończenie przynosi tajemnicę, na której rozwiązanie przyjdzie nam czekać do czasu ukazania się kolejnej części „Podwodnych Imperiów”.”



Laudacja

Dr hab. Adam Mazurkiewicz, juror Nagrody Literackiej im Żuławskiego


Za sprawą powieści Chronometrus mamy okazję powrócić do przedziwnego świata początków XX wieku, po którym przewodnikiem jest tyleż Jan Maszczyszyn – autor cyklu „Podwodne imperia” (do których utwór ten należy) – co Wiktor Żwikiewicz. Do pewnego stopnia można byłoby do tego grona zaliczyć zresztą również Pawła Majkę jako autora Pokoju światów i Wojen przestrzeni. Cóż jednak miałoby łączyć przywołanych tu pisarzy, których dzieli doświadczeniegeneracyjneŻwikiewicz urodził się dekadę przez Maszczyszynem, który z kolei jest pisarzem mającym za sobą debiut w pół dekady po narodzinach Majki. Jednocześnie zaś – przy wszystkich różnicach, wynikających z odmiennych doświadczeń pokoleniowych i świadomości cywilizacyjnej – można każdego z wymienionych tu autorów określić mianem „włóczęgi wyobraźni”. Czymże jednak miałby zajmować się osobnik decydujący się na taki sposób byciaPrzede wszystkim – i to kolejna cecha łącząca owych twórców – „włóczęga wyobraźni” unika głównych traktów; ostatecznie nie bez przyczyny jako motto powieści Maszczyszyn obrał słowa Byrona o przyjemności w lasach bez ścieżek/upojeniu w samotnym wybrzeżu.

Twórców owych – prócz potrzeby samotności, umożliwiającej podążanie nieprzetartymi szlakami – łączy też pragnienie, by przekroczyć granice wyobraźni nie odwołując się do magii, lecz możliwości rozumu (niekoniecznie ludzkiego). Jednocześnie bliżej Maszczyszynowi do Żwikiewicza, niż Majki, jakkolwiek z tym łączy go punkt wyjścia opowieści: alternatywne dzieje I wojny światowej. To jednakże twórcy Drugiej jesieni Delirium w Tharsys autor powieści Necrolotum i Chronometrus zawdzięcza fantasmagoryczne wizje składające się na oniryczne przygody, będące udziałem Jacka de Waay`aZnany z powieści Necrolotum wiktoriański dżentelmen powraca z podwodno-zaziemskich wojaży, które stały się jego udziałem za sprawą szalonego naukowca, z którym podąża poprzez tytułową sieć łączącą planety i księżyce Układu Słonecznego. Przedziwna transformacja, której poddaje się, aby przetrwać w zaziemskim środowisku  sprawia, że de Waay nabiera dystansu do ludzkiej kondycji dostrzegając ułomności cywilizacji człowieka. Teraz staje przed nowym wyzwaniem: w obliczu inwazji połączonych sił imperium Wschodzącego Słońca i Ningenów decyduje się na wzięcie udziału w sekretnej misji zatopienia japońskiej wyspy Shikoku. Nie wie jednak wówczas, że to dopiero początek kolejnej podróży: już nie poprzez przestrzeń, a czas – ku odległej o milionolecia(jak to określa pisarz) Ziemi. I tam jednak napotka pragnienie życia, które – o czym przypomina baron Boustou – „jakie by nie było, w formie i materii zawsze odnajdzie swą drogę” (s. 512). Jak zakończą się eskapady de Waay`a nie sposób orzec, tym bardziej, że zakończenie przynosi tajemnicę, na której  rozwiązanie przyjdzie nam czekać do czasu ukazania się kolejnej części „Podwodnych Imperiów”.


Wywiad z autorem

Z Janem Maszczyszynem rozmawia Wojtek Sedeńko

 

 My się w fandomie trochę rozminęliśmy w latach 80., tzn. mijaliśmy się chyba na konwentach, ja widziałem twoje opowiadania w „Somnambulu”, „Fikcjach”, „Kwazarze” i innych fanzinach. Piotr Kasprowski promował wtedy na łamach ŚKF-owych klubówek śląskich autorów: ciebie, Adama Synowca, Andrzeja Wolskiego. Ty zakładałeś pierwszy na Śląsku klub fantastyki –Somnambul. Jak wspominasz tamten czas? Jakie były twoje marzenia?

 Może odpowiem za pomocą pewnej dygresji:

 W roku mojego debiutu w Nowym Wyrazie, a było to w1977 udaliśmy się ze śląską delegacją na nasz pierwszy konwent w Warszawie. Pamiętam moje inicjujące wejście na zatłoczoną salę, gdzie odbywał się właśnie panel literacki z uczestniczącym w nim w roli głównej Czesławem Chruszczewskim, jednym z moich ulubionych onczas pisarzy fantastyki. Posiadał niepoślednią wiedzę i kształtował własną twórczością nie tylko moje gusta. Otóż był obecny na sali inny jego wielbiciel. Wyróżniał się zachowaniem. Młody brodacz, który z miejsca dla publiczności atakował go niezliczonymi pytaniami. Tenże sam osobnik zapukał potem do naszego pokoju, bo zamieszkał akurat w pomieszczeniu obok. Miałem kilka książek do podpisania. Leżały na półce ułożone w bezładny  stosik. Znalazł się tam między innymi „Happening w oliwnym gaju”. Wtedy on zauważył, słowami nazbyt udawanymi, iż akurat z ta pozycja ze wszystkich zgromadzonych jest najsłabsza. – Dlaczego? zapytałem; bo napisana przeze mnie – odpowiedział z uśmiechem przez który mimo wszystko przebijała duma. Byłem zachwycony tym niespodziewanym, prywatnym spotkaniem z autorem, którego w tym momencie uwielbiałem i z miejsca poprosiłem o autograf. Podczas, gdy książka była zdobiona zamaszystym pismem Wiktora mój przyjaciel Andrzej Wolski wspomniał tak z głupia frant o Nowym Wyrazie. Zapytał Wiktora, czy czytał opowiadanie „Strażnik”. A ten na to: A tego Francuza? Wolski: - Ależ Maszczyszyn to Polak. On: - Naprawdę? Że tak, owszem, dziwny bardzo tekst – stwierdził po chwili.

 

Wtedy Andrzej wskazał mnie i wyjaśnił, iż autora tekstu ma przed sobą. Tak zaczęła się nasza znajomość, a moja wielka przygoda z umysłem co się zowie. Kontynuowaliśmy potem korespondencję przez lata. Do dziś przechowuję Wiktora listy.

 

Spotkaliśmy się później na obozie twórczym w Żegocinie. Och, co to był za czas! Spędziłem mnóstwo czasu z mistrzem malując obrazy. Wymykaliśmy się rano w górską okolicę i tam rozstawiali sprzęt. Pewnego dnia opowiedziałem Wiktorowi mój fantastyczny sen. A był to sen steampunkowy. Otóż nie było w owym alternatywnym świecie nośnika audio. Zamiast płyt używano żelaznej karuzeli, w której wirowała grająca, pełna człekokształtnych robotów orkiestra parowa. Postanowiliśmy napisać wspólne opowiadanie. Wiktor wyniósł swoją maszynę na pochyłą polanę, którą niby wąski blat stołu przecinała wąska ścieżyna, tak że mogliśmy wygodnie usiąść i wykorzystać przestrzeń jako wsparcie dla starej maszyny do pisania. Dla potrzeb opowiadania należało znaleźć imię bohatera. Padło na niedaleką miejscowość. Tekst zaczynał się więc od słów: Baron Rajbrot… Co ciekawe, nie dalej niż kwadrans później nadeszły dwie kobiety; matka z córką i zapytały: Czy panowie z wielkiego świata mieli by ochotę na jabłka? Mówimy, że tak. Wtedy wysypały przed nami z podwiniętych fartuchów dwa tuziny owoców.

 Nikt nie odbił się tak głębokim echem w mej twórczości jak Wiktor Żwikiewicz. Obrazowość jego prozy zachwycała mnie do tego stopnia, że umiejscawiałem go obok Lema, z czego śmiał się do rozpuku. Dopiero później odkryłem prozę Patricka White’a, a wraz z nim technikę celnej symboliki miast rozwiązłej opisowości. Niemniej obu na równi umieściłbym na piedestale literackiego mistrzostwa. 

 W Żegocinie wieczorami na gitarze przygrywali nam Rysiek i Marek Piekarczyk, tak, ten sam wokal z przyszłej grupy rockowej TSA. Myślę, że powyższe wspomnienie zafunkcjonuje jako znakomity przykład oderwania się od szarej prozy życia. Fantastyka od zawsze była dla mnie serum na wszelkie życiowe problemy, a przyznam, że od późnego dzieciństwa nie było mi łatwo.

 Pisarstwo uleczało. A ja zawsze wracałem do swego piekła. Przecież rodzina rozpadała się na moich oczach. Nie będę wchodził w szczegóły, bo to deprymujące. Uciekałem myślą ku planetom, gwiazdom, wyłączyć się psychicznie, zaszyć się i starać się przetrwać w tym ponurym kopalnianym bytomskim molochu z osmolonymi wtedy nawet drzewami.

 To bardzo osobiste wyznanie, dziękuję. Chciałeś pisać od wczesnej młodości. Pierwsze opublikowane opowiadanie, „Strażnik” napisałeś jako piętnastolatek, ukazało się w „Nowym Wyrazie” w 1977 i w KAW-owskiej antologii Spotkanie w przestworzach tom 1. Jak powstał miesięcznik „Fantastyka”, to w ich konkursie zdobyłeś II nagrodę za  „Ciernie”, wyprzedając m.in. „Wiedźmina” Sapkowskiego. Wtedy chyba wydawało ci się, że teraz to już kariera pisarska stoi przed tobą otworem. Młodzi twórcy wskazywali cię jako wzór – tymczasem przebić się do publikacji nie było łatwo. Próbowałeś słać jakieś zbiory?

 Otrzymałem propozycję bodaj w roku 1979 od Andrzeja Wójcika na autorską antologię, ale wtedy walił się mój świat. Mam tu na myśli rozbitą rodzinę, niepewność jutra, krwotoki z układu pokarmowego, adokładniej perforację wrzoda dwunastnicy, co omal nie przypłaciłem życiem. Nie posiadałem własnej maszyny do pisania, a ta pożyczana od przyjaciela była przedwojennym zabytkiem, do którego nie można było dostać taśmy. Własną udało mi się dostać dopiero w stanie wojennym, gdy jej posiadanie było właściwie nielegalne, a istniejące egzemplarze pochodziły z kradzieży majątku rozwiązanej Solidarności. Jednak znów borykałem się z brakiem papieru, taśmy korekcyjnej i drukowej. To był horror. Niemożliwość. Bezradność. Edytor worda okazał się być po czasie czarodziejem, ale musiało minąć kolejnych lat dwadzieścia, aby odkryć go i spróbować zastosować.

 Przychodzi koniec lat 80., nam się w Polsce wydaje, że zaraz wygra „Solidarność”, wywalimy Ruskich z Polski, wprowadzimy kapitalizm, zbudujemy piękną Polskę. Tymczasem ty podjąłeś decyzję o emigracji. Co za nią stało? Pojechałeś rodziną do Australii – od razu tam, czy jakiś obóz w Europie wcześniej?

 Nie wierzyłem w żadne reformy. Nie chciałem ponosić kosztów systemowych przeobrażeń i ryzykować kolejnej życiowej nędzy. Miałem już rodzinę i dziecko. Mama wyjechała do Australii i tam wyszła po raz wtóry za mąż. Wybłagała u ciotki i męża oficjalny sponsoring. Nie zastanawiałem się nawet chwili. Wylądowaliśmy w rok po niej, tuż przed świętami Bożego Narodzenia.

 Jak was przyjęto na aborygeńskim kontynencie? Praca, bariera językowa, szkoła dla dzieciaków… to są problemy. Pisać przestałeś.

 Zamieszkaliśmy w bungalowie w ogrodzie cioci mamy. Sponsoring był na papierze. Zmuszeni byliśmy radzić sobie sami. Od razu znalazłem pracę na stacji benzynowej należącej do Polaków. Oczywiście oferowali robotę na czarno po pięć dolarów na godzinę. Marna tygodniówka wynosiła koło 200 dolarów, gdy mleko dla małej kosztowało 25 za puszkę. Moja znajomość angielskiego była ograniczona, więc używałem wolno stojącego radia. Przegłośnione powodowało, iż klienci zmuszeni byli powtórzyć pytanie dwa razy. Pieklili się strasznie, ale to była noc i w większości miałem do czynienia z mętami. Wkrótce zresztą nauczyłem się podstaw języka, a przede wszystkim rozumienia. Ale… Skończyło się na dwóch napadach i nożem przyłożonym do gardła. Powiedziałem sobie; nigdy więcej stacji benzynowej. A więc co, ulica? Ale Australię dotknęło akurat wielkie, kilkunastoprocentowe bezrobocie. Pracy było jak na lekarstwo. Wkrótce udało mi się dostać do dużej piekarni. Była tam potężna maszyna do krojenia toastowych chlebów, a że ja byłem z wykształcenia technikiem mechanikiem wykazałem się przy jej obsłudze i serwisie. Boss mnie zatrudnił od ręki. To byli chytrzy Włosi i najprawdopodobniej mafiosi, bo cała ulica roiła się od italiańskich firm wzajemnie się wspierających. Rodzina Kiodo i gruby Sylwano byli szefami jednej z jej stron. Przyjrzałem im się dobrze przez lata pracy.

 Tak więc rano szkoła, nocą harówa, popołudniami nauka i sen. Nie było łatwo. Katorga. Niebawem jednak stanęliśmy na własnych nogach. Gosia dostała pracę. Przyszła na świat nasza druga córka, a my uzbieraliśmy kasę na mały dom z ogródkiem i samochód. Spłaciliśmy go błyskawicznie. Okupiłem go harówką za marne pieniądze po 12 i 16 godzin dziennie przez pięć lat. Czy myślałem wtedy o pisaniu? Bynajmniej. O powrocie? Często. Ale wtedy wpadliśmy w doskonałe towarzystwo ludzi młodszych niż my i przeżyliśmy u ich bok drugą młodość. Sielanka nie trwała długo. Gosię dosięgnął nowotwór szczęki. Ameloblastoma, która posiadała tendencję rozrostu do języka i dalej. Zalecono jej operację przeszczepu kości z biodra. Okazało się, że kość się nie przyjęła,powodując potworne zniszczenia tkanki i samej szczęki. Dopiero po trzynastu operacjach i siedmiu latach walki z chorobą żona odzyskała zdrowie. Wtedy zmieniliśmy dom. Zbudowaliśmy własny. Znalazłem dobrze płatną pracę. Opanowałem język. Córki skończyły uniwersytety. Wyszły wkrótce za mąż. Pojawiły się wnuki, a ja wkroczyłem w podły wiek starości. Wtedy zjawiła się luka, wolna przestrzeń kreacji, czas na powrót do marzeń, do pisania fantastyki.

 Poczułeś się Australijczykiem, sytuacja stabilna, można patrzeć w przyszłość spokojnie i nagle postanawiasz ponownie pokazać swoje teksty w Polsce. Zbiór Testimonium ukazał się w 2013 roku, zbierał starsze opowiadania – ta książka mogłaby się ukazać 10 lat wcześniej.

 To nie były starsze teksty. Większość powstała w latach 2011 – 2012, za sprawą portalu pisarskiego „Nowej Fantastyki”, gdzie poznałem worda i mnóstwo wspaniałych ludzi. Był tam między innymi Radek Rak, Leszek Blaszkiewicz, małżeństwo Ola i Rafał Sala, z którymi wkrótce potem współpracowaliśmy w tworzeniu Szortala, Marek Grzywacz – późniejszy publicysta na łamach NF i między innymi założyciel portalu Niedobrych Literek – literatura Bizarro, Agata Sieńkiewicz z jej Herbascencją, czy genialna ilustratorka Vuzel, która użyczyła mi moich grafik do pierwszej, wydanej w Canberrze antologii „Czas przebudzenia”!

 Rok później piszesz do mnie, proponując wydanie Światów Solarnych. Ja już wtedy byłem wydawcą niszowym, nastawionym na ograniczoną produkcję i własną sprzedaż. Przecierałem szlaki, dzisiaj takich wydawnictw jest w Polsce kilkaset. Powieść mi się spodobała, ja lubię zakręconą prozę, trochę szaloną, taką grę wyobraźni. W dodatku smakowała jak stare książki Verne’a, chociaż wpisywała się także w stylistykę steampunku, za którą akurat nie przepadam. Ale dostrzegłem potencjał. Tak się zaczęło. Skąd pomysł na tę książkę, zupełnie nową zwariowaną kosmogonię – jak to sobie zaplanowałeś.

 Opowiadania rozrastały się objętościowo. Nieuchronnie zmierzałem w kierunku powieści. Poszukiwałem też miejsca dla siebie. Pragnąłem stworzyć coś charakterystycznego, coś co pociągnie mnie w kierunku dynamicznego tworzenia, warsztatowego doskonalenia i artystycznej satysfakcji. Pojawił się pewnego dnia taki element. Był to nieskończony fragment, bodaj przeczuwany, antycypowany i oczekiwany rozdział pierwszej powieści. Światy Solarne były niczym grzmot nadchodzącej umysłowej burzy. Zapowiadały nurt, w który z radością się rzuciłem. I tak wciąż podążam, bom się w nim rozmiłował, rozkochał i niemal ugrzązł. Nic mnie tak nie pociąga jak retrofikcje. Podobnie było z całkiem świeżo powstałą „Broilią”. Zapłonęła niczym ogień i jak on się rozlała wiążąc mnie do swego świata na zabój.

 „Szlachcic na Marsie”? – niemal mnie porwał do rozmiarów powieściowych. Ciężko było mi się zatrzymać w objętości opowiadania.

 O kosmogonii Trylogii Solarnej mógłbym rozprawiać godzinami. To kwintesencja moich przemyśleń na polu popularnonaukowym, wyzwolenie myśli o mocy ewolucyjnej ekspansji aż do stadium jej zawładnięcia przestrzenią i czasem. Niewiele osób to spostrzegło. Znalazł się ktoś, kogo cała historia urzekła i zainspirowała do napisania pracy doktorskiej na ten temat. Dlaczego? Bo akcja trylogii wcale nie rozgrywa się w układzie słonecznym, a hen, daleko w jądrze galaktycznym. Skąd podobieństwo w nazewnictwie obiektów planetarnych? Ano aż się prosi, aby zastosować regułę angielskich konkwistadorów , kolonistów i zdobywców, którzy na obszarze jednego miasta potrafią zmieścić nazwy tych samych dzielnic, które pochodziły z rodzinnej ziemi. Stąd najprawdopodobniej zdarzy się przy naszej galaktycznej kolonizacji sytuacja, kiedy każda to trzecia planeta układu zostanie nazwana Ziemią, a najbliższa słońcu Merkurym lub Wulkanem. Najbardziej dla mnie porywająca w całej tej historii była możliwość przedstawienia pewnej hipotezy dotyczącej świadomie sterowanej ekologicznej niszy.

 Cywilizacje nie będą klasyfikowane na podstawie ich potencji energetycznej, a na podstawie ich możliwości adaptacyjnej. I to nie adaptacji biernej lecz czynnej, związanej z przebudową zarównooprogramowania otaczającej nas czasoprzestrzeni jak i zastosowania elementów transhumanizmu.

 Po Trylogii Solarnej (Światy Solarne, Światy Alonbee i Hrabiance Asperii) przyszła kolej na utrzymane w podobnym, wiktoriańskim stylu, powieści z Podmorskich Imperiów – Necrolotum i Chronometrus. Wydałeś je nie u mnie, a ta druga przyniosła ci laur Żuławskiego. W to uniwersum wpisuje się też Broilia.

 Nie mogę się oprzeć tworzeniu w duchu dziewiętnastowiecznym. Uwielbiam ten język i kocham dynamizm epoki. Porywa mnie ówczesna miłość do nauki, do nieorganicznej głębokiej percepcji możliwości otaczającej nas natury. Edukacja była wówczas czymś upragnionym, wymarzonym i najbardziej pożądanym. Pokochałem epokę.

 Byłeś na festiwalu w Nidzicy kilka lat temu, tam mogliśmy swoją znajomość i przyjaźń zacieśnić, teraz epidemia odkłada twój kolejny przylot do Polski. Liczę, że uda się w 2022, szykujemy wszak dwie premiery – Broilię i Ciernie – zbiór retrospektywny. O inspirację do napisania niektórych opowiadań zaraz będę chciał cię podpytać.

 Z ogromną radością myślę o tym zaproszeniu. Postaram się ze wszelkich sił być obecny przy premierze moich publikacji. Marzę o Polsce i spotkaniu z przyjaciółmi i tymi nielicznymi, którzy odważyli się być moimi czytelnikami.

 O, to ja postaram się sprawić, byś mógł spotkać się z Wiktorem!

 „Ciernie” przyniosły ci laury „Fantastyki”. To było opowiadanie bebechowate, żwikiewiczowskie trochę, operujące obrazami. Historia ludzkości na końcu czasu, nieśmiertelnych co trzymają się życia za wszelką cenę. Jak je pamiętasz?

 Na pomysł opowiadania wpadłem kiedyś jadąc w Polsce nocnym autobusem. Tak się akurat złożyło, że był pełen bardzo starych osób być może powracających z kościoła. Postanowiłem wziąć udział w konkursie i sprawdzić aż na ile jestem dobry. Nadspodziewanie uzyskałem dobre miejsce. Jednak niczego to zwycięstwo przede mną nie otworzyło. Zresztą spodziewałem się takiego przyjęcia. Nigdy nie lubiłem się korzyć i usilnie zabiegać. Zresztą niestety, nie pisałem na tyle dobrze. Poza tym życie wymuszało na mnie powzięcia różnych dramatycznych decyzji.

 Uważam, że pomysł „Spotkania na skrzyżowaniu losów” ma potencjał wręcz na powieść. Kryminał przyszłości. Reinkarnacje w umysły zwierząt, ptaków, z zachowaniem ludzkiej świadomości. Ptasia inwigilacja. Polubiłem to opowiadanie.

 Pamiętam, że niegdyś szukałem inspiracji w najbliższym otoczeniu. Stąd powstało to opowiadanie, „Laleczki” i kilka innych. Zapewne nie byłoby dziś problemu, żeby pociągnąć historię dalej. Zrobiłem tak z „Testimonium”, które było onczas chybionym pomysłem. Powstała powieść „Aszeharia”, która być może zyska jakieś zainteresowanie.

 Paweł Leśniewski, twój stary przyjaciel, tworzy mnóstwo fotograficznych kolaży ilustrujących twoje książki, ty je często wykorzystujesz w mediach społecznościowych.

 Poznaliśmy się z Pawłem przez wspólnych znajomych. W najmroczniejszych czasach mojego życia okazał się wraz ze swymi rodzicami bardzo pomocny. Modlili się o zdrowie mojej żony, przesyłali paczki z wideo, książkami, kobiecymi magazynami, aby na wszelkie możliwe sposoby uprzyjemnić straszny czas, który przyszło jej przecierpieć. Siedem lat chodzenia o kulach, wycinania kości, tkanki i przeszczepów żył. Pamięta się takich ludzi. Na zawsze zapadają głęboko w sercu. Zatem pewnego razu, już po wszystkim, a było to w roku 2008 postanowiłem zabrać córki na wyjazd dookoła wschodniej połówki Australii. To był mus. Wiedziałem, że zapamiętają mnie,  takiego ojca na zawsze. Gosia została z teściową w domu. Nie lubi takich podróży po wertepach. Zaproponowałem Pawłowi, że jeśli zapłaci sobie za samolot, to zapraszam go na przygodę. Oczywiście zgodził się. I tak poznaliśmy się osobiście. Już na następny dzień po przylocie ruszyliśmy w kierunku Adelajdy, potem skierowaliśmy się na północ. Każdego dnia robiliśmy około 800 do 1000 km. Po czym odpoczywaliśmy w miejscu destynacji przez kilka dni zwiedzając okolicę. Niestety, podróż nasza uległa zakłóceniu na wysokości Tennant Creek. Drogę powyżej zalał przechodzący cyklon. Musieliśmy zawrócić i przez dzikie rejony Nowej Południowej Walii dotarliśmy do Queensland, skąd wybrzeżem zjechaliśmy w kierunku Sydney i Melbourne. Zajęło nam to trzy tygodnie, zrobiliśmy według licznika 15 tysięcy kilometrów. Poznaliśmy kraj od jego brudnej podszewki. Dziki, nieujarzmiony i niebezpieczny ląd. Kraj czasami pełen ludzi dziwnych, nierzadko złych. Uciekaliśmy na przykład z Wilcanii, która słynęła z kryminalnych historii pisanych przez życie lokalnych poszukiwaczy złota i opali, a lokalny pub pełen był tzw. zakazanych mord, typów spod ciemnej gwiazdy, tak że odechciało nam się zamówionych frytek i szybko zwinęliśmy manatki.

 Pamiętam przestrzelone kulami znaki drogowe i spalone na poboczach drogi samochody, które robiły na nas fatalne wrażenia. Staraliśmy się trzymać okolic ludnych, ale czasem droga wywiodła nas na czerwoną do bólu pustynię. Jednak powiesiłbym fotografie z tej podróży na najwyższym haku. Był to genialny czas. Powtórzyłem jeszcze dwukrotnie takie eskapady, na co prawda mniejszą skalę, ale zawsze okazywały się odkrywcze, a ląd ten zachwycał mnie niezmiennie swoim pięknem i wręcz surowością jak z obcej planety. Paweł powrócił do Polski. Był zakochany w Gwiezdnych Wojnach i fantastyce jako takiej. Podczas jazdy samochodem dużo rozmawialiśmy i wspominałem mu o swojej pasji. Gdy pojawiły się Światy Solarne próbowałem zamieszczać na fejsbookowej stronie książki jakieś XIX wieczne fotografie i opatrywać je fikcyjnymi interpretacjami. Wtedy on zaproponował wykonanie ilustracji, bo był zachwycony całą tą trylogią i jej bohaterami. Był tu przecież i jego odczuwanie jest bliskie mojemu. Chodzi o magię lądu i jego aborygeńskiej, tajemnej kultury.

 Już po powrocie do Polski Paweł przysłał mi książkę o Australii autorstwa Marka Tomalika „Australia- gdzie kwiaty rodzą się z ognia” . Spytałem go przez maila, po co mi przysyła akurat tę książkę? Odpowiedział spójrz na stronę 259, a znajdziesz tam nasze pięć dolarów z podpisami uczestników wyprawy przypięte do ściany pinezką. Cała sala stacji benzynowej i zarazem pijalni w mikroskopijnym Barow Creek udekorowana była banknotami z całego świata. Autor akurat zrobił zdjęcie w zbliżeniu tej naszej piątki. Na półkach stały słoiki ze złowionymi jadowitymi żmijami, skorpionami i pająkami w formalinie. Posiadały ostrzegawcze znaczenie, bo ziemia tam akurat roiła się od tych stworzeń. Inna stacja, była w rejonie, gdzie szczególnie często pojawiało się UFO. Ktoś wypełnił tam przestrzeń latającymi talerzami i ufoludkami. W sławnej z kopalni diamentów miejscowości Cober Pedy odnaleźliśmy fragmenty pozostawionych po Mad Maxie filmowych dekoracji. Przespaliśmy tam jedną noc w podziemnym hotelu, bo temperatura latem osiąga tam +50C. Długo można by opowiadać.

 Oglądam reportaże z Australii, jak wiesz, moim marzeniem jest zobaczenie Nowej Zelandii, a przy okazji Australii, ale to wyprawa przynajmniej na miesiąc dwa, a tyle nie wygospodaruję pewnie nigdy w swoim życiu. I wydawał mi się to kraj po części jak z Dzikiego Zachodu, a po części bardzo ułożony, bezpieczny, a ty mi tutaj mówisz jak o krainie właśnie z Mad Maxa, pełnym dzikich ludzi.

Nowa Zelandia wygląda na kraj bardziej ułożony niż Australia. Zwiedziliśmy całą południową wyspę z córkami i żoną. To magiczny ląd. Natomiast podczas podróży przez wertepy mojego kontynentu odkryłem dwie różne Australie. Jest ta ucywilizowana i ta zaniedbana i pozostawiona odłogiem, samej sobie, może poprzez ekstremalne warunki klimatyczne zniweczona i często wraz z jej czarnymi mieszkańcami zapomniana. Żeby się przekonać, że mówię prawdęwystarczy tylko spojrzeć na mapę. Jeśli myślisz, że z Adelajdy do Darwin prowadzi jakakolwiek nowoczesna autostrada – to się mylisz.Że odnajdziesz tam po drodze hotele, bary lub fast foody – będziesz w błędzie. Nie ma. Zero porządnej infrastruktury. Ograniczenia szybkości do 130 km na godzinę nie potrzeba wymuszać. Każdy samochód rozleciałby się przy większej prędkości z uwagi na kondycję asfaltowej lub betonowej powierzchni. Brakuje nawet parkingów. Dzicz zupełna. Masz do wyboru jedyną dwupasmówkęłączącą oba wybrzeża kontynentu zapełnioną znakami ostrzeżenia – uwaga obniżenie terenu, niebezpieczeństwo zalania i tak przez setki kilometrów. Jeśli miałbyś pecha, to przy każdej takiej gigantycznej kałuży musiałbyś przystanąć i czekać aż na nowo droga stanie się przejezdna i woda odparuje. Ulewy są tropikalne, a więc gwałtowne, obfite, szalone, masz do czynienia z tzw. flash flooding; gigantyczne oberwanie chmury, które może wydarzyć się kilkanaście kilometrów dalej, a tu w pełni słonecznego żaru zamknąć cię na środku pustyni na wyspie otoczonej metrową lub dwumetrową wodną przeszkodą, którątylko helikopter będzie zdolny pokonać, aby dostarczyć jakąkolwiek pomoc. A więc wyobraź sobie niemal wiejską drogę, jednolitą nitkę łączącą powyższe miasta – 3000km niemal bezludnych, pustych terenów, gdzie stacje benzynowe leżą w oddaleniu od siebie o często setkę kilometrów i nie ma nic poza tym. I drugą nitkę łącząca Adelajdę z Perth – około 4000km w identycznej kondycji. Wyobraź sobie road trains czyli długi rząd naczep ciągnięty przez ciężarówkę jak z bajki, którą trzeba na takiej drodze wyprzedzić, bo się istna zmora wlecze. Dopiero gdzieś przy skrzyżowaniu 500km przed Alice Springs robi się jakiś ruch; autobusy z turystami, samochody, samoloty. Kiedy docierając do zabitej dechami Tennant Creek okazało się, że dalsze części szosy są zalane i zmuszeni byliśmy wybierać; albo ruszyć przez żwirowy pustynny szlak wprost na wschód i ryzykować wszystko albo wrócić do Port Augusta i inną zdezolowaną szosą podążyć ku Pacyfikowi przecinając półpustynne tereny Nowej Południowej Walii. Mieszkają tam ludzie twardzi, zaprawieni w walce o życie. Są to poszukiwacze złota i opali. Nie robią majątków. Wystarcza im przetrwanie, żyją z dnia na dzień. Są różni. Kiedy ujrzałem ten kontynent przez okno po raz pierwszy wyczarterowanym od Lotu samolotem uderzyło we mnie czerwone do bólu oczu piekło wiecznej pustyni poprzecinanej pordzewiałymi liniami biegnących w nieskończoność rurociągów. Dostałem biegunki z wrażenia. Jakże depresyjny, przypominający kopalniane hałdy krajobraz mnie otaczał. Dopiero po pięciu godzinach przelotu ze spopielonej ziemi wyłoniły się wieżowce Melbourne i jego poszarzałe od piekielnego, palącego słońca trawniki. To kraj kontrastów. Nie na próżno większość tego lądu nazywa się outbackiem. To typowe dla Anglików. Interesują ich wyłącznie rozwiązania tymczasowe. Minimum inwestycji – maksimum zysku. Tak to odbieram.

 Jak rodzina traktuje twoje pisanie? Czytają, czy traktują jakonieszkodliwe hobby tatusia? Jedna z córek, graficzka, przyłożyła się do okładek. Czy teściowie córek są tym zainteresowani – czy pozostajesz w tym dziele samotnikiem. Masz wspaniałych wnuków – czy rozmawiacie po polsku, czy już tylko po angielsku?

 Córki są dumne. Kibicują mi w każdym przedsięwzięciu, szczególnie młodsza Alice. Pytają o kolejne projekty, a ja im opowiadam fabuły, do których się odnoszą dodając mi animuszu i inspiracji. Natalia swego czasu dzielnie asystowała mi pomocą graficzną. Genialnie zaprojektowała pierwszą książkę, która wydana prywatnie w Canberze miała być urodzinowym prezentem. Stała się kamieniem węgielnym nadchodzącej epoki literackiej kreatywności. Z wnukami rozmawiamy po angielsku i po polsku.

 Twoja Małgosia chyba nie aprobowała twojego powrotu do pisania, bo kiedyś mi powiedziałeś, że pisałeś w samochodzie, na parkingu. Że ukrywałeś się ze swoim pisaniem. Aż trudno uwierzyć, jak to sobie zorganizowałeś. To były trudne powieści, dużo wątków.

 Pewnie. Ukrywałem to pisanie. Nawet wstydziłem się trochę tej fanaberii. Przecież nie przynosiła aż do pierwszej książki niczego konkretnego. Była też trochę przejawem samouwielbienia, samolubstwa, egoizmu i pazerności. Przecież znów mnie zatruła żądza literackiego zaistnienia. Znów zapragnąłem być rozpoznawalny i to za wszelką cenę. Zapominając o innych i myśląc tylko o sobie i mojej genialnej konspiracyjnej twórczości. Z czasem sytuacja się zmieniła.Zainteresowanie czytelników i konkretny zbiór opublikowanych pozycji zrobiło swoje. Również zdobyte laury nagrody Żuławskiego nie pozostały bez echa w sercu mojej małżonki. Już wkrótce sama się zaangażowała w rozbudowę literackiego imperium, a mam tu na myśli gabinet staroci, pracownię wypełnioną obrazami Pawła i Andrzeja Wolskiego. Ale kiedyś, aby uniknąć wiecznego zrzędzenia wybierałem się na wagary, sprytnie organizowałem wolny czas, wymykałem się i pisałem po pubach, hotelach, bibliotekach, a nawetw samochodzie, który ongiś – inne czasy - zaopatrzyłem w specjalny konwertor dla laptopa. Brałem w pracy wolne i przychodziłem do domu udając zmęczone niewiniątko. Przemycałem na karcie pamięci kawałek stworzonej w ukryciu historii. Na pewno zdziwi niektórych taka postawa otoczenia, ale ja to rozumiem. Nie można oddawać się bez reszty tylko jednej rzeczy. Należy poporcjować samego siebie i rozdzielić szczęście współistnienia na bliskich. Małżonka zazdrościła mi każdej wolnej chwili, przecież pozostawiałem ją samą w czterech ścianach, czy samotną naprzeciw telewizora. Pragnęła mnie w całości obok siebie. Trauma, którą przeżyła, przyzwyczaiła ją do mojej bliskości, do posiadania kogoś w zasięgu ręki, w strefie wzroku, a nawet oddechu. I starałem się być i tu i tam.

 Rozmawiał Wojtek Sedeńko

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy