polish internet magazine in australia

NEWS: POLSKA: Jarosław Kaczyński został w środę przesłuchany w warszawskiej prokuraturze okręgowej w charakterze świadka w śledztwie w sprawie dotyczącej wyborów korespondencyjnych z 2020 roku. W ramach prowadzonego przez Prokuraturę Okręgową w Warszawie postępowania, w lutym tego roku zarzuty przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków usłyszał były premier, poseł PiS Mateusz Morawiecki. * * * AUSTRALIA: Premier Anthony Albanese i Donald Trump spotkali się osobiście po raz pierwszy oficjalnie. Jednym z głównych tematów spotkania obu przywodcow to kluczowa umowa dotycząca wydobycia minerałów. Umowa przewidywałaby wyłączny dostęp Stanów Zjednoczonych do kluczowych surowców mineralnych Australii, w zamian za co Stany Zjednoczone miałyby inwestować w przetwarzanie australijskich surowców . Podczas spotkania Trump skrytykował ambasadora Canberry w USA, Kevina Rudda, który wczaśniej krytykował Trumpa mówiąc mu: „Ja też cię nie lubię”. * * * SWIAT: Prezydent USA Donald Trump nie ma planów spotkania z prezydentem Rosji Władimirem Putinem w najbliższej przyszłości – powiedział we wtorek mediom przedstawiciel Białego Domu. Oficjel poinformował też, że nie jest planowane spotkanie szefów dyplomacji USA i Rosji, bo nie ma takiej potrzeby po ich produktywnej rozmowie w poniedziałek. Jednocześnie strona amerykańska nie wyklucza takiego spotkania w odpowiednim czasie. Rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow stwierdził: „Ani prezydent Donald Trump, ani prezydent Władimir Putin nie podali dokładnych dat. Potrzebujemy przygotowań, poważnych przygotowań."
POLONIA INFO: Festiwal Polski - Klub Sportowy "Polonia", 26.10, godz. 11:30

piątek, 3 czerwca 2016

Jedna taka wiosna w życiu

Głosuję... 4 czerwca 1989 r
Czwarty czerwca zostanie symbolem końca komunizmu w Polsce, mimo usilnych starań obecnie rządzących, żeby historię napisać od nowa. Należę do pokolenia, które zaliczyło w swoim życiu wiele historycznych przełomów – w dzieciństwie wybuch wojny i powstanie warszawskie, w młodości stalinizm, w dorosłości „Solidarność” i stan wojenny, aż wreszcie pierwsze prawie wolne wybory i upadek komunizmu.

Czwartego czerwca minie 27 lat od tej daty. Teraz, kiedy historia Polski znowu się zakrztusiła, być może kolejny raz trzeba będzie zmieniać daty w podręcznikach szkolnych, ale póki co świętujemy swoje ponad ćwierćwiecze pokojowego sukcesu.


Chciałam się z tej okazji podzielić wspomnieniem z tamtej wiosny przeżywanej w Waszyngtonie. Mieszkaliśmy tam przez pierwszą połowę 1989 roku – mój mąż, Andrzej Krzysztof Wróblewski był wtedy stypendystą w Instytucie Woodrowa Wilsona. Wyjechaliśmy z Warszawy przed okrągłym stołem, a wracać mieliśmy po wyborach. Okres przed wyborami i same wybory przeżywaliśmy tam na najwyższych obrotach. Do Waszyngtonu przyjeżdżali wtedy z kraju polscy naukowcy i działacze z solidarnościowego nadania, żeby po okrągłym stole nawiązywać tam polityczne kontakty i szukać ratunku dla zdewastowanej gospodarki. Było między nimi sporo znajomych, z kontaktów towarzyskich i służbowych, a że wszyscy byliśmy głodni wiedzy i nadziei, zapraszaliśmy Polaków – przyjezdnych i miejscowych, na długie rodaków rozmowy. Siadało się pod ścianami na podłodze, czasem gotowałam bigos, ale częściej wypijaliśmy co kto przyniósł i przewidywaliśmy co będzie dalej.

W maju odbywała się w Waszyngtonie duża, międzynarodowa konferencja pokojowa na której Jacek Kuroń miał otrzymać bardzo prestiżową nagrodę. Nie pamiętam nazwy tej konferencji, ale pamiętam dramatyczną noc przed nią, kiedy nasza polska „sitwa” zorientowała się, że Jacek ma do ubrania jedynie to co na sobie, czyli koszulę dżinsową i dżinsy. W tym stroju zamierzał też wystąpić nazajutrz w wielkiej auli przed dostojnym gronem.

Był niedzielny wieczór, sklepy zamknięte, a konferencja zaczynała się w poniedziałek o 9 rano. Nie umiem dziś odtworzyć wszystkich szczegółów akcji jaką przedsięwzięli zdesperowani rodacy, ażeby zdobyć dla Kuronia garnitur i resztę dodatków stosownych do tej zaszczytnej ceremonii. W każdym razie akcja się udała, a Jacek Kuroń zrobił furorę swoim wspaniałym przemówieniem. Mówił po polsku, tłumaczył Jacek Kalabiński, a my przeżyliśmy chwile wielkiego wzruszenia.


Z Jackiem Kuroniem w Waszyngtonie
I wreszcie same wybory. Lokal wyborczy urządzono, jak zwykle, w pałacyku polskiej ambasady, ale że czasy zrobiły się inne niż dotychczas, skład tej komisji musiał się też zmienić.  Z Warszawy przyszła dyrektywa, żeby w komisji wyborczej obok PRL-owskich urzędników znaleźli się też mężowie zaufania reprezentujący stronę solidarnościową. Na wybory nie było za wiele czasu i Polacy z grona, które dyskutowało na podłodze naszego mieszkania, wybrali zamiast mężów dwie żony – Anię Szaniawską – jej mąż, prof. Klemens Szaniawski też był wtedy stypendystą Woodrow Wilson Centre i mnie – żonę drugiego stypendysty.

Traktowano nas w ambasadzie uprzejmie, ale z dystansem. Urzędnicy peerelowscy, a zwłaszcza ci wysłani na amerykański front, byli jeszcze bardzo pewni siebie. Naszego syna Tomka, który pracował wtedy u Jacka Kalabińskiego w Radiu Wolna Europa nie wpuszczono do lokalu ambasady, a kiedy chciał nagrać rozmowy z wyborcami, radca Jerzy Jaskiernia wyrzucił go za bramę.

Nie mieściło się ówczesnym peerelowskim urzędnikom w głowach, że po okrągłym stole  nie będzie już takiej Polski jak w PRL-u. Wyraźnie widziałyśmy to z Anią Szaniawską w czasie samych wyborów. Po pierwsze owego 4 czerwca głosować przyszło bardzo wielu rodaków, którzy nigdy przed tym nie przestępowali progu tej ambasady. – O, jak tu ładnie – mówili. Bo rzeczywiście budynek kupiony po pierwszej wojnie przez księcia Kazimierza Lubomirskiego i przekazany wtedy II Rzeczpospolitej prezentuje się bardzo okazale. Po drugie urzędnicy ambasady, którzy razem z nami liczyli kartki wyborcze, przeżyli prawdziwy szok… kiedy zobaczyli podsumowane wyniki.

Wybory w Waszyngtonie zakończyły się według tamtejszego czasu, czyli osiem czy dziewięć godzin wcześniej niż w miastach europejskich i komisja złożona z lojalnych urzędników państwowych nie miała pojęcia, że podobną porażkę PZPR poniosło wszędzie. Kiedy zakończyliśmy liczenie głosów, komisja miała spłoszone miny, a jej przewodniczący z zastępcą udali się do innych pomieszczeń, żeby zadzwonić do Warszawy, pewnie z pytaniem – co robić?

Nie wiem jak bez naszego udziału zachowałaby się komisja wyborcza w ambasadzie. PRL skończyłaby się zapewne tak samo jak się skończyła, nawet gdyby głosów na solidarnościowych kandydatów okazało się w Waszyngtonie mniej. Ale myśmy wyszły z pałacyku księcia Lubomirskiego z przekonaniem, że obroniłyśmy polską demokrację.

Agnieszka Wróblewska
Studio Opinii

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy