polish internet magazine in australia

Sponsors

NEWS: POLSKA: W ramach tegorocznej akcji rozliczeń PIT urzędy skarbowe zwróciły już podatnikom łącznie ponad 8 mld zł tytułem nadpłaconego podatku – dowiedział się "Fakt" w resorcie finansów. Biorąc pod uwagę liczbę złożonych deklaracji wychodzi na to, że przeciętny zwrot wynosi ok. 1 tys. 700 zł.Państwo teraz oddaje pobrane zaliczki na PIT od trzynastek i czternastek dla emerytów, które zostały wypłacone w zeszłym roku. Taki zwrot może wynieść maksymalnie 420 zł. Takie zwroty to efekt tzw. Polskiego Ładu i podniesienia kwoty wolnej od podatku do 30 tys. zł rocznie. * * * AUSTRALIA: Około pięciu milionów Australijczyków pobierających składki na ubezpieczenie społeczne otrzyma otrzyma od środy zastrzyk gotówki. Osoby pobierające emeryturę, rentę inwalidzką i zasiłek dla opiekunów otrzymają dodatkowe 19,60 dolarów na dwa tygodnie dla osób samotnych i 29,40 dolarów dla par co dwa tygodnie, począwszy od 20 marca. Maksymalna stawka emerytury wzrośnie do 1116,30 dolarów dla osób samotnych i 1682,80 dolarów dla par na dwa tygodnie. * * * SWIAT: Rosyjska Państwowa Komisja Wyborcza podała wstępne wyniki wyborów prezydenckich. Zwycięzcą został Władimir Putin- 88 proc. Drugie miejsce zajął kandyday Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej Nikołaj Charitonow, który w sondażu exit poll zanotował 4,6 proc. poparcia. Podium zamyka Władysław Dawankow (4,2 proc.), a ostatnie, czwarte miejsce zajął reprezentant LDPR Leonid Słucki (3 proc.). Frekwencja przekroczyła 73 procent * Niger anulował umowę z USA o współpracy wojskowej. Amerykanie zlekceważyli protokół dyplomatyczny, nie ujawniając szczegółów swojej wizyty ani składu delegacji w Nigrze. Według tamtejszych władz wojskowych, Amerykanie odmówili suwerennemu Nigrowi prawa do wyboru własnych partnerów, a ponadto grozili władzom i mieszkańcom Nigru. W związku z tym Niger zrywa umowę wojskową z USA i odtąd uważa obecność ich wojsk w kraju za nielegalną. Amerykanie mają w Nigrze dwie bazy wojskowe i ponad tysiąc żołnierzy.
POLONIA INFO: Grzybobranie z Polską Szkołą w Randwick - Daly's Camping Area, Dalys Rd, Belnglo NSW, 7.04, godz. 10:00
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ZHP Glowno Australia Trip. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ZHP Glowno Australia Trip. Pokaż wszystkie posty

środa, 20 kwietnia 2011

Video: Harcerska wyprawa - Australia 2011

Pokonali 13 tyś km od 16 lutego do 13 marca 2011. Harcerska grupa wyprawowa z Głowna była w Australii w ramach projektu "Korona Ziemi na 100-lecie skoutingu". Z wyprawy została zrealizowana impresja  filmowa ilustrująca podróż czwórki jej uczestników: Kasi, Iwony, Krzysztofa i Alberta. Bumerang Polski był australijskim patronem medialnym wyprawy.




Zobacz wszystkie nasze informacje o wyprawie: ZHP Glowno Australia Trip

piątek, 18 marca 2011

Harcerska wyprawa: Cairns - Sydney

Bumerang Polski towarzyszył wirtualnie australijskiej wyprawie harcerskiej, której członkowie zdobyli kolejny najwyższy szczyt kontynentu  w ramach projektu Korona Ziemi na 100-lecie harcerstwa. Wyprawa zakończyła sie w Sydney polonijno-harcerskim spotkaniem z jej uczestnikami w domu hm. Marysi Nowak, przewodniczącej okręgu ZHP na Australię.  




Kierownik wyprawy, hm. Albert Waśkiewicz



Oto ostatnia relacja z podrózy po Australii harcerzy z Glowna przesłana przez kronkarza wyprawy - Kasię Krawczyk :
Po Cairns wyruszyliśmy w stronę Brisbane- kolejnego miasta na mapie naszej wyprawy. Ale najpierw odwiedziliśmy Kurandę – małą miejscowość w górach, gdzie w kawiarni wypiliśmy pyszną kawę przy akompaniamencie wspaniałej piosenkarki June Graham. To był naprawdę sympatyczny poranek.
Droga do Brisbane trwała długo… w końcu przejechaliśmy kolejne 1500 km. Po drodze zatrzymaliśmy się w miejscowości Rockchampton, będącej na wysokości zwrotnika koziorożca. W Brisbane czekała  na nas Pani Małgosia z rodziną.  Przywitanie w nowym australijskim mieście było bardzo miłe. Pani Małgosia poszła z nami na wieczorny spacer. Brisbane robi naprawdę wrażenie… Po pysznej kolacji pojechaliśmy na górę widokową skąd rozpościerał się wspaniały widok.
Brisbane… piękne miasto. Za namową naszych miłych przyjaciół odwiedziliśmy Koala Park- ogród zoologiczny w centrum miasta, gdzie biegają kangury, można zrobić sobie zdjęcie z misiem koala czy platypusem (dziobakiem). Trafiliśmy akurat na prezentację psów pasterskich, strzyżenia owiec oraz karmienie ptaków, które jadły nam z ręki. Brisbane to kolejne wspaniałe australijskie miasto na mapie naszej wyprawy, gdzie spotkaliśmy się ze wspaniałą gościną oraz uprzejmością Polaków, za co bardzo dziękujemy. Miasto już odhaczone… a teraz pora na Sydney…

W drodze do Sydney jadąc drogą Great Pacific skręciliśmy na jedną ze słynnych australijskich plaż. Słońca niestety zbyt dużego nie było, ale wielkie fale wynagrodziły nam to doskonale. Kąpiel była walką z żywiołem ale dostarczyła nam wiele emocji.
Dojeżdżając w okolice największego miasta w Australii postanowiliśmy skręcić w Góry Błękitne. Góry te swą nazwę zawdzięczają niebieskim oparom unoszącym się w powietrzu, które wydzielane są przez drzewa eukaliptusa. W miejscowości Katoomba podziwialiśmy te góry oraz rozciągające się dookoła lasy deszczowe. Punktem centralnym są skały Trzy Siostry, na które z tarasu widokowego rozpościera się wspaniały widok. Specjalną kolejką, wiszącą w powietrzu ze szklaną podłogą przejechaliśmy nad 250- metrowym wodospadem. Następnie najbardziej stromą kolejką naziemną na świecie (tak mówiła Polka spotkana w kasie biletowej) zjechaliśmy na spacer po lesie deszczowym. Na górę wjechaliśmy już specjalną gondolą wraz z grupą Chińczyków lub Japończyków, których w tym rejonie jest bardzo bardzo dużo.
Po bardzo aktywnym przedpołudniu przyszedł czas na spotkanie z naszym Aniołem wyprawy- druhną Marysią. Zajechaliśmy na wskazany przez Nią adres (z pozwoleniem na kąpiel w basenie bez obecności domowników!!) i rozpakowaliśmy samochód. Już jutro będziemy musieli się pożegnać z autem, które przez ostatnie 20 dni pełniło rolę domu, kuchni, sypialni, jadalni…
Około godziny 17 przybyła wyczekiwana przez wszystkich druhna Marysia. Cudownie było spotkać się znów z tak życzliwą i pogodną osobą. Pod koniec dnia poznaliśmy Pana Jurka- gospodarza.
Dzisiaj musieliśmy się pożegnać z naszym Skwarkiem- nieodłącznym kompanem naszej wyprawy, który najbardziej cierpliwie znosił wszystkie zgrzyty oraz razem z nami cieszył się z każdego pokonanego kilometra. Nasze autko na zakończenie naszej wspólnej australijskiej przygody dało nam popalić (albo nie chciało się z nami rozstawać). Jednym słowem nie chciał odpalić i ruszyć w ostatnią wspólną podróż. Kilka prób odpalenia „z popychu”, z górki, pod górkę… i nic. Z pomocą przyszedł nam pewien pan jadący do pracy. Użyczył nam trochę energii i ruszyliśmy. Po oddaniu autka ruszyliśmy w głąb największego miasta Australii. Sydney ma ponad 400 przedmieść!!
Jak pisze przewodnik: „żeby poznać Sydney, trzeba zacząć od zatoki”. I tak też zrobiliśmy. Z zatoki przepłynęliśmy do Taronga ZOO, który szczyci się kolekcją zwierząt zaliczaną do najlepszych na świecie. Wielką popularnością w ZOO cieszy się kawałek dżungli, jednak my skupiliśmy się na wybiegach z rodzimą fauną, m.in. kangurami, wombatami i misiami koala. O godzinie 14 odbył się pokaz umiejętności fok. Wychowane w ZOO foki na skinienie swoich opiekunów potrafią robić różne, naprawdę fajne sztuczki. Był to najciekawszy element pobytu w ogrodzie zoologicznym. I jeszcze powrót do zatoki. Z naszego statku rozciągał się wspaniały widok na operę, której dachy przypominają rozpostarte żagle oraz na Sydney Harbour Bridge- most będący kolejną wizytówką miasta.
Tak wspaniałe popołudnie postanowiliśmy uatrakcyjnić dodatkowo wizytą w akwarium. Przezroczyste tunele pod wodą pozwoliły nam na spacer pośród wielkich rekinów, płaszczek oraz węgorzy. Podziwialiśmy również koralowce, zbiory o Wielkiej Rafie Koralowej, a także krokodyle różańcowe.
Zmęczeni ale szczęśliwi wróciliśmy do naszej przystani- do domu druhny Marysi, gdzie czekała na nas jeszcze nie jedna niespodzianka. Tym razem był to spacer po pobliskim lesie- ogrodzie naszych gospodarzy. Spacer po piaskowcu wśród eukaliptusów i innych roślin trwał prawie dwie godziny. Nasza przewodniczka skacząc ze skały na skałę opowiadała nam o każdej napotkanej roślinie. Jeszcze bardziej zmęczeni, już w ciemnościach wróciliśmy do domu. Szybka, orzeźwiająca kąpiel w basenie i pyszny obiad przygotowany przez pana Jurka. Takich ludzi jak Państwo Nowakowie nie spotyka się często. Jeszcze raz dziękujemy za wszystko.
Ostatniego dnia ruszyliśmy z panią Teresą i panem Józefem na kolejny podbój Sydney. Dzisiaj bardziej relaksujący dzień. Wyruszyliśmy na wycieczkę do Manly Beach z naszymi nowymi przyjaciółmi (harcerzami, Polakami). Dzięki nim podziwialiśmy piękne widoki na zatokę oraz całe miasto. Manly Beach jest największą w Sydney plażą. Na pierwszym punkcie widokowym spotkaliśmy wielką iguanę, która czekała na kawałek mięsa. Nasi przewodnicy przez całą wycieczkę opowiadali nam o faunie i florze tego kontynentu, historii czy różnych ciekawostkach i anegdotach. Było to dla nas dodatkową atrakcją. W Manly zjedliśmy również pyszny obiad. Krewetki, ośmiornice, kałamarnice… uczta dla naszego podniebienia. Po kolejnym spacerze oraz odpoczynku dla naszych najedzonych brzuchów nadszedł czas na kąpiel. Pogoda nas nie rozpieszczała, ale na czas naszej kąpieli deszcz przestał padać. Druhna Marysia pożyczyła nam deski do pływania, więc mogliśmy poczuć się jak prawdziwy Australijczycy sunąć po falach słonej wody zatoki. Warto dodać, że Australijczycy uczą się surfować od najmłodszych lat, a w szkołach często nauka surfowania jest w ramach zajęć szkolnych. Zabawa z deskami była niesamowita, zwłaszcza kiedy fala wynosiła nas na kilka metrów do góry. Było super!!! nasi przyjaciele obserwując wszystko z brzegu twierdzili, że nawet nieźle nam szło.
Po bardzo aktywnym i atrakcyjnym dniu wróciliśmy do druhny Marysi, gdzie odbyło się spotkanie z Polakami. Po pysznym obiedzie (już drugi dzisiaj- tym razem zupa z dyni oraz kurczak) zaprezentowaliśmy przybyłym gościom relację z naszej wyprawy oraz prezentacje naszego środowiska harcerskiego. Spotkanie było bardzo ciekawe, za co bardzo serdecznie dziękujemy gościom oraz gospodarzom.
Jest 14 marca. Jesteśmy już w domu. Nasza prawie 30-dniowa wyprawa dobiegła końca. Po drodze spotkaliśmy wiele wspaniałych osób, które wspierały nas dobrym słowem i pomagały w każdej sytuacji. Dziękujemy wszystkim osobom  za okazane serce. Pozdrawiamy serdecznie i do zobaczenia, tym razem) w Polsce.

phm. Kasia Krawczyk

Zobacz wszystkie relacje  wyprawy na Bumerangu Polskim: ZHP Glowno Australia Trip

wtorek, 15 marca 2011

Harcerska wyprawa: Darwin - Cairns

DARWIN
Jesteśmy w Darwin. Jest to nowoczesne 80-tysięczne miasto. Ma bardzo ciekawą historię. Mianowicie, miasto w Boże Narodzenie 1974 roku zostało niemal zrównane z ziemią przez cyklon „Tracy”, wiejący z prędkością 290 km/h. Na rumowisku powstało najbardziej z podmiejskich australijskich miast z centrum, osiedlami domków na przedmieściu, pasażami handlowymi, kinami, sieciami fast foodów i kasynem.
Część miasta już spała, zaś ścisłe centrum tętniło życiem. Wszędzie pełno było młodzieży i turystów dobrze bawiących się w pubuch. Postanowiliśmy udać się na wieczorny orzeźwiający spacer ulicą Esplanade. Orzeźwienia nie było, gdyż wilgotność powietrza w tym mieście sięga około 80%. Ale spacer był przyjemny. Na kolacje pozwoliliśmy sobie zjeść lody w McDonald’s i cheesburgery. Zmęczeni upałami i ilością przejechanych kilometrów postanowiliśmy poszukać dogodnego miejsca na nocleg, a nie było to proste zadanie. Wszędzie gromadzący się Aborygeni lub dobrze bawiąca się młodzież.  Przejeżdąając pół miasta wzdłuż i wszerz  postanawiamy zaparkować nasz dom na kółkach na stacji benzynowej.  Widząc niezmniejszający się ruch na stacji zastanawialiśmy się czy spać z otwartymi oknami i drzwiami? Obawialiśmy się nieproszonych ciekawskich gości. Wytrzymać jednak w samochodzie bez stałego dostępu tlenu nie dało rad. Zasnęliśmy. Nad ranem, gdy było już widno na krawężniku obok naszego auta dwie Aborygenki postanowiły zjeść pizzę. Aborygeni znani są również z donośnego głosu i hałaśliwego zachowania. Tej nocy się o tym przekonaliśmy!! Na szczęście służba pilnująca porządku zwana policją przyszła nam na ratunek uciszając naszych nieproszonych gości. Próbowaliśmy zasnąć ale było już widno i gorące powietrze wlewające się przez drzwi i okna nam na to nie pozwalało. Wstaliśmy więc i postanowiliśmy jechać na plażę, by skorzystać z kąpieli wodnej i słonecznej.


Zaskoczyło nas, że w takim nadmorskim mieści znajduje się jedynie kilka plaż, w tym większość są to plaże hotelowe. Udało nam się odnaleźć jedną z nich. Poranna kąpiel (około godziny 9) była dla nas doskonałym orzeźwieniem. Po śniadaniu ruszyliśmy w stronę centrum miasta Darwin w poszukiwaniu trzech rzeczy. Wesołym trafem, wszystkie rzeczy były na literę ‘i’: internet, informacja turystyczna, isklep J  Informację turystyczną znaleźliśmy szybko, gdyż poprzedniej nocy przejeżdżaliśmy obok niej kilka razy. Tam zdobyliśmy informację o atrakcjach turystycznych w okolicy Darwin, a mianowicie Parkach Narodowych Litchfielda i Kakadu, które nas najbardziej interesowały, oraz farmie krokodyli. No i najważniejsza dla nas informacja: Wi-Fi (czyt. kontakt ze światem). W Australii każda biblioteka wyposażona jest w Wi-Fi i każdemu oferuje darmowy dostęp do internetu. Biblioteki publiczne znajdują się w każdej troszkę większej miejscowości. Wystarczy 10 tys. mieszkańców i jest biblioteka. Zawsze okazała, z klimatyzacją, miłą obsługą, komputerami. Zupełne przeciwieństwo naszych polskich publicznych bibliotek. Tutaj stanowi to takie centrum kulturalne. Jest to coś, czego w Polsce zdecydowanie brakuje L Szybki kontakt z rodzinami, sprawdzenie poczty, kilka fotek na stronę hufca. Czas nagli…
Dwa miejsca na literę ‘i’ odhaczone. Czas na isklep. Robimy szybkie zakupy w sieciowym markecie Coles. Zwracamy uwagę na cenę każdego zakupionego produktu. Przez pomyłkę można kupić ten sam produkt kosztujący kilka dolarów australijskich więcej. A nas nie stać na taką pomyłkę. Kasia wypatrzyła ekstra bananowe ciasto-oczywiście z przeceny- za $2 zamiast $6. Super!! Pozwalamy sobie na odrobinę szaleństwa i kupujemy J

CROCODILE PARK
Ruszamy. Tym razem na podbój krokodyli do Crocodile Park, znajdujący się na obrzeżach Darwin. Na terenie farmy trzyma się ponad 7 000 zwierząt!! Do parku przenosi się często wyjątkowo agresywne osobniki zagrażające społecznościom. Wejście do parku znajduje się w sklepie. Można tu nabyć wszystko co da się „wycisnąć” z krokodyla, zaczynając od torebek i portfeli ze skóry, naszyjników i kolczyków z zębów, kończąc na kiełbaskach i befsztykach z krokodyli. Tutaj rozpoczęła się dyskusja. Iwonka stwierdziła, że nie zjadłaby mięsa z krokodyla, reszta raczej bez problemu by spróbowała. Spacerując w australijskim upale po platformie nad specjalnymi basenami podziwialiśmy przedstawicieli różnych gatunków krokodyli i aligatory. Największy krokodyl mierzył ponad 4 metry i ważył ponad 600 kilogramów!! W parku znajdowało się również mini-zoo z różnymi gatunkami zwierząt-niekoniecznie australijskimi. Były tam m.in. lwy i tygrysy, strusie emu i kangury. Kończąc naszą wycieczkę po parku natrafiliśmy jeszcze na karmienie krokodyli. Wielkie gady były wstanie wynurzyć się z wody nawet na kilka metrów nad powierzchnię wody. I robiły to naprawdę szybko i zwinnie. Albert i Iwonka pod okiem naszej przewodniczki karmili krokodyle, podając im na kiju surowe mięso. Na koniec mogliśmy jeszcze dotknąć „baby crocodile”- małego krokodylka, który dla zachowania bezpieczeństwa miał zaklejony pyszczek. To było nasze pierwsze spotkanie z krokodylami. Ciekawe czy będzie następne??

PARK NARODOWY LITCHFIELDA
Następny punkt programu: wodospad Florenc w Parku Narodowym Litchfielda. W drodze na wodospad skręciliśmy do miejsca, gdzie znajdują się największe kopce termitów, jakie do tej pory widzieliśmy. Należy tu zaznaczyć, że kopce zapisały się w codzienny krajobraz widziany zza okna naszego pojazdu, więc mieliśmy porównanie i te były naprawdę ogromne. Wodospad Florenc…. Nic lepszego nie mogliśmy sobie wyobrazić. Efektowny wodospad ginący w gąszczu rozciągających się niżej wilgotnych lasów tropikalnych. Z tarasu widokowego długo podziwialiśmy ten 212-metrowy: „diament” Parku Litchfielda. W przewodniku wyczytaliśmy, że jest do doskonałe miejsce do kąpieli. I była to prawda J Kąpiel w czystej chłodnej wodzie, dookoła skały w kolorze pomarańczy, las tropikalny, wodospad, kolorowe rybki… Było cudownie!!! W drodze pod wodospad na drogę przed nas wyszedł mały kangurek. Albert zdrowo się wystraszył J Kangurek był śliczny i  wcale się nas nie bał. Dał się sfotografować po czym pokicał wgłąb lasu. Spotkaliśmy jeszcze żółtą żmiję, która szybko wspinała się po gałązkach i liściach na czubek drzewa.
KAKADU PARK
Najedzeni, odświeżeni, szczęśliwi ruszyliśmy dalej przed siebie: do Parku Narodowego Kakadu. Jest to największy Park w Australii (a jest ich tutaj około 400) i zajmuje ponad 20 tys km kwadratowych dziewiczych, tropikalnych obszarów. Do parku wjechaliśmy już po zmroku, więc postanowiliśmy gdzieś zaparkować nasze auto na noc, by od samego rana podziwiać jego piękno. Nocleg wypadł w miejscowości Jabiru.
Rano ruszamy podziwiać faunę i florę Parku Kakadu. Cała droga prowadzi przez las tropikalny. Pierwszym punktem na mapie parku, który chcieliśmy zobaczyć była Skała Nourlangie. Jest to fascynująca, ciemnoczerwona piaskowcowa formacja skalna, gdzie znajdują się malowidła naskalne sprzed 20 000 lat.
Chcieliśmy jeszcze zobaczyć „Yellow water” (Żółta woda). Rozlewisko potoku Jim Jim jest doskonałym miejsce dla ptactwa wodnego, któremu towarzyszą krokodyle różańcowe. Niestety droga jest zamknięta. Mamy porę monsunową a to oznacza, że wiele dróg jest zalanych i niedostępnych. Pora monsunowa charakteryzuje się częstymi krótkotrwałymi opadami deszczu. Zauważyliśmy, że ostatnie deszcze są coraz mocniejsze i dłuższe, ale za to dają więcej orzeźwienia. Musimy już opuszczać teren parku. Jeszcze ostatnie pamiątkowe zdjęcie przy bramie wyjazdowej i rozpoczyna się następny- najdłuższy- etap naszej wyprawy.
Kierunek: Cairns, długość: 2850 km.

DROGA DO CAIRNS
Droga do Cairns- miasta będącego najdogodniejszą bazą wypadową na Wielką Rafę Koralową, jest najdłuższym etapem naszej wyprawy. Wyruszyliśmy w czwartek wieczorem a dotarliśmy do miasta w piątek w nocy, śpiąc po drodze zaledwie 4 godziny. Droga nie była taka zła, jednak infrastruktura w stanie Queensland znacznie odbiega od pozostałych stanów- przynajmniej przez pierwszy jej tysiąc kilometrów. Toalety i zajazdy są tutaj znacznie rzadziej. W czwartek w nocy, gdy za kierownicą siedziała dh. Iwonka załapała nas straszna burza. Całe niebo czarne, dookoła tylko błyski i grzmoty i ulewa trwająca ponad 4 godziny!!
W Cairns jest ponad 30 stopni, wilgotność ponad 90%. Rano ruszyliśmy na Green Island, gdzie z maskami i rurkami nurkowaliśmy podziwiając Wielką Rafę Koralową, pływając wraz z kolorowymi rybkami i naprawdę dużymi żółwiami wodnymi. Specjalnym statkiem ze szklanym dnem wyruszyliśmy na tę część rafy, do której nie można było dopłynąć o własnych siłach. I widok dna nas zaskoczył… było cudownie. Wielkie kolorowe ryby były fantastyczne. Cały dzień spędzony na Green Island był dla nas wspaniałym relaksem po przejechaniu tylu tysięcy kilometrów.
Kasia Krawczyk

środa, 9 marca 2011

Harcerska wyprawa: Alice Springs - Darwin


Budzimy się rano w Alice Springs w samochodzie na parkingu. Było bardzo duszno więc postanowiliśmy spać przy otwartych oknach i drzwiach. Prawie do północy Kasia pełniła wartę. Później jednak czuwaliśmy wszyscy zrywając się na każdy dźwięk. W nocy komary dały nam popalić. W dodatku około godziny 6 słońce zaczęło wstawać, więc w samochodzie zaczeło robić się goręcej. Przedpołudnie postanowiliśmy spędzić w tej uroczej miejscowości Aborygenów poznając ich kulturę i obyczaje. Alice Springs to małe nowoczesne miasto zamieszkane przez około 22 tysiące osób. Większość mieskzańców stanowią tu Aborygeni,   będący rodowitymi mieszkańcami tych ziem.


Spacerując po głównej ulicy Alice- bo tak mówi się o miasteczku- wchodziliśmy do każdego sklepu z pamiątkami. Ale, wiadomo jak to sklepy z suwenirami- wszędzie pamiątki z pobytu w Australii „made in China”. Bardzo nam się to niepodobało więc szukaliśmy prawdziwych wytworów sztuki aborygeńskiej. Na ulicy od jednej kobiety kupiliśmy tkaninę z rysunkami- jak nam tlumaczyła była to tęcza. Od innej Aborygenki natomiast kupiliśmy kamień w kolorowe kropki. Ta również tłumaczyła nam, że to tęcza. Nam nadal było mało, więc spacerując tak w upale natknęliśmy się na likwidujący się sklep, po którym pozostał jedynie brud i kilka pamiątek. Dla nas prawdziwy raj. Wygrzebaliśmy w sklepiku 3 didgeridoo- ceremonialny aborygeński instrument muzyczny,  australijską tablicę rejestracyjną, kapelusz  oraz kilka innych oryginalnych pamiątek po wyjątkowo niskiej cenie- pół darmo. Humory więc bardzo nam dopisywały. Druhowi Albertowi jednak było mało. Caly czas gnębiło go przeczucie, że w tym „czarodziejskim” sklepie ukrywa się coś jeszcze.

 Postanowiliśmy więc wrócić. Sklep jednak był zamknięty. Podjechaliśmy  do KFC, ale tylko po to, by skorzystać z toalety i dziwnym trafem spotkaliśmy tam właścicieli sklepu. Odczekawszy nim zjedzą posiłek wróciliśmy z nimi do skarbca z aborygeńskimi pamiątkami. Druhowi Alberowi udało się jeszcze wynaleźć kilka fantastycznych rzeczy. Miejmy tylko nadzieję, że uda nam się to przewieźć w całości do Polski. Kolejnym punktem zwiedzania Alice miały być ciepłe źródełka, które jak opisywał nasz przewodnik są doskonalym miejscem na piknik i orzeźwiającą kąpiel. Spragnieni wody poszukiwaliśmy tego miejsca, jednak po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Próbujac wydostać się z miasteczka skręciliśmy jeszcze do skansenu stacji telegraficznej, która prowadziła z południa (Adeljda) na północ do Darwin. Poszukując dogodnego miejsca na przyrządzenie obiadu natrafiliśmy na jeziorko. Woda jednak nie nadawała się do kąpieli, więc szybko wcinając pyszny obiad (makaron z sosem pomidorowym i mięsem) ruszyliśmy w stronę Darwin. Droga przebiegała pomyślnie, wszystko szło zgodnie z planem opracowanym jeszcze w Polsce. Wieczorem w miejscowości Tennant Creek postanawiamy zatankować nasze auto, gdyż stacyjka wskazuje już rezerwę. I tutaj właśnie, na stacji benzynowej, rozpoczyna się niezaplanowana przez nikogo przygoda. A zacząła się ona tak: dojeżdżamy na stację. Jest godzina 21 i pan właśnie przkręca na drzwiach tabliczkę „close”. Szybka akcja. Albert wyskakuje, łapie za pistolet do tankowania, Iwona mówi, że pan zamyka, Kasia powtarza, jednak trochę za cicho. Więc powtarza jeszcze raz, jednak w tym samym czasie Albert odklada pistolet. Kasia powtarza, tym razem głośniej: pan już zamyka. Albert odwraca się by znów wziąć pistolet, który podaje mu Krzsztof i tankuje. Iwonka płaci i wszystko wygląda jak byłoby w najlepszym porządku. Wychodzi ze stacji i…. okazuje się, że zamiast diesla zatankowaliśmy benzynę bezołowiową. No i skucha. Prosimy pana o pomoc jednak on już idzie do domu i nie jest w stanie nam pomóc. Dzwoni do szefa i okazuje się, że około 4 rano na stację przyjedzie właściciel. Spychamy więc samochód na bok i czekamy do rana. Całe szczęście, że nie odpaliliśmy silnika. Wtedy mielibyśmy jeszcze większe kłopoty. Sprzedawca ze stacji zostawił na kluczyki do toalety, gdzie był prysznic. To był plus całego tego wydarzenia. Gdy jednak zobaczliśmy toalety mina nam zrzedła. Wszedzie były duże zielone koniki polne (nie wiem, czy w Australii tak one się nazywają, ale w Polsce na pewno). Szlak pod prysznic przetarła Kasia, która wykąpała się pierwsza. Próbujemy zasnąć w samochodzie. Gorąco, wszędzie bzyczące komary, po drugiej stronie ulicy hałasujący Aborygeni. Wraunki mało sprzyjające zaśnięciu, jednak zmęczenie po całym dniu daje się we znaki. Szybko zasypiamy. Wstajemy około 4:30 by porozmawiać z właścicielem stacji o naszym „big problemie”. Okazuje się, że mechanik może przyjechać dopiero o 8. Zapadamy więc spowrotem w drzemkę. O 8 podjechał do nas mechanik. Opowiedzieliśmy mu, co nam się przytrafiło i kazał nam chwilę poczkeać. Wrócił już innym samochodem ze swoim pracownikiem i scholowali nas do zakładu mechanicznego. Spuścili źle zatankowaną benzynę i wlali kupionego przez nas diesela. Przyszedł momemt zapłaty. Wystraszeni ruszliśmy do biura, nastawieni na opowiadanie o naszych dokonaniach z projektu „Korona Ziemi”, o   nas jako skautach z Polskich, „no money” i innych kawałków, byleby cena za usługę była jak najniższa. Bossa nie było. Okazało się jednk, że nic nie musimy płacić. Wow!!! Dla nas pozytywny szok. Wręczamy pracowikowi nasz folder z wyprawy, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie. „Good luck” i jedziemy dalej. Zaczynając wyciągać wnioski z naszej przygody dochodzimy do wniosku, że więcej w niej plusów niż minusów. Humory znów są dobre, wszyscy się śmieją i jest super.

Droga  do Darwin. Ponad 1500 kilometrów. Straciliśmy trochę czasu więc teraz musimy nadrobić. Śniadanie (płatki z mlekiem i kanapki z tuńczykiem) jemy w samochodzie w czasie jazdy. Krajobraz za oknem zaczyna się zmieniać. Pojawia się coraz więcej wysokich drzew, a trawa w tych okolicach w porze deszczowej rośnie do 9 metrów na miesiąc. Akurat wypada pora deszczowa, więc co chwila doganiamy deszcz. Jednak ciepłe krople nie są orzeźwieniem dla organizmu. Coraz częściej przy drodze pojawia się znak „floodway”, a kilka metrów dalej woda na asfalcie. Ciągle rozglądamy się na boki poszukując coraz większych kopców termitów. Jak na razie największy miał około 2 metrów wysokości nad powierzchną ziemi. Znów zapala nam się lampka kontrolna. Następna stacja za 114 kilometrów, więc z duszą  na ramienu jedziemy przed siebie. Okazuje się jednak, że stacja, która przez ostatnie kilometry była naszym celem spaliła się. Niedaleko stoi „hotel”, gdzie mają na sprzedanie paliwo, ale dwa razy droższe niż na stacji. Jednak jest to nasza ostatnia deska ratunku, więc bierzemy 10 litrów za $30. Przy tym „hotelu” zwiedzamy zoo z krokodylami, dużą ilością kolorowych papug oraz małym kangurkiem. Ruszamy dalej przed siebie i po kilkudziesięciu kilometrach dojeżdżamy na stację. Bezpiecznie tankujey diesla, sprawdzając trzy razy co tankujemy.
Wieczorem dojeżdżamy do Darwin 1 marca przejechane w sumie ponad 6000tys kilometrów od jutra juz tylko w dół.

Iwona Waśkiewicz

poniedziałek, 28 lutego 2011

Harcerska wyprawa: Adelajda - Uluru

Kolejny etap naszej podróży rozpoczął się w sobotę rano, kiedy to żegnając naszych przyjaciół: Paulinę, Shawna i panią Beatę wsiedliśmy do naszego campera i ruszyliśmy w kilkunastogodzinną podróż. Naszym celem tym razem była Święta Góra Aborygenów, położona w Parku Narodowym Kata Tjuta. Przed nami około 1600 kilometrów.



W Port Augusta rozpoczyna się Szlak Stuarta, prowadzący przez samo serce kontynetu. Szosa nosi nazwisko podróżnika Johna McDoualla Stuarta, który w 1861 roku dokonał bohaterskiego przejścia z południa na północ kontynentu.  Podczas naszej trasy, która trwała około 18 godzin minęliśmy jedynie kilka samochodów oraz „road train” czyli austrlijskie pociągi drogowe- samochody, które przewożą na kilku przyczepach ogromną ilość towaru. Kilka razy zatrzymywaliśmy się na przydrożnych stacjach benzynowych, które w tych okolicach nie występują zbyt często- co kilkaset kilometrów. Po wjechaniu na tzw. australijski outback temperatura powietrza znacznie wzrosla. Na naszym termometrze leżącym w słońcu wyskoczyło 50 stopni i zabrakło skali, zaś po przełożeniu termometra do cienia w samochodzie temperatura była podobna. Krzysztof wspomniał, że w temperaturze 55 stopni białko ludzkiego oka się ścina!! Musieliśmy wyłączyć klimatyzację, a w zamian włączyć nawiew i otworzyć okna, gdyż temperatura wody chłodzącej silnik przekraczała 100 stopni. Groziło nam zatarcie silnika na  środku pustyni, dodatkowo woda, której powoli zaczynało nam brakować zrobiła się gorąca. Nikt z nas  kiedykolwiek nie  jechał w takiej temperaturze. Zmienialiśmy się co jakiś czas, gdyż każdy chciał siedzieć przy otwartym oknie. Asfalt z daleko falował niczym woda w jeziorze odbijając promienie słońca.
 Kolację (kurczak, ziemniaki i marchewka, sok pomarańczowy) zjedliśmy w pięknej miejscowości Coober Pedy. Miejscowość znajduje się około 850 km od Adelajdy. Jest to miasteczko górnicze, które zamieszkuje 2,6 tysięcy stałych mieszkańców. Miejscowość ta słynie z kopalni opali. Miejscowi twierdzą, że jest to prawdziwy raj dla poszukiwaczy tych kamieni. Znaczna część Coober Pedy znajduje się pod ziemią. Tempertatury często przekraczające 50 stopni zmusiły jej mieszkańców do zamieszkania w starych pokopalnianych szybach, które dają przyjemny chłód. W szybach znajdują się nie tylko mieszkania, ale również sklepy, biura, warsztaty, hotele. W podziemiach znajduje się również Kościół Św. Pawła, który udało nam się zwiedzić. Wyryta w skale kaplica na kilkadziesiąt osób dawała ochłodzenie naszym organizmom. Pomimo, że był już wieczór temperatura wskazywała 38 stopni. Ruszyliśmy dalej aby świt przywitać pod górą Uluru. Po 450 km dotarlismy do ostatniej stacji ,gdzie mogliśmy zatankować auto.
Zamknięta stacja benzynowa pokrzyzowała nam plany. Musieliśmy jednak zaczekac do rana na otwarcie, gdyż była to ostatnia okazja przez najbliższe 600 km na zatankowanie auta. Nocleg tym razem spędziliśmy na stacji, gdzie zapadliśmy w krótki, niespokojny sen. Rano ruszyliśmy w dalszą podróż do serca Australii- góry Uluru, podziwiając dookoła czerwoną ziemię Pustyni Simpsona. Za oknami widok zapierał dech w piersiach. Zadziwiający był fakt, że w takich upałach rosną wszędzie zielone krzewy i drzewka. Australijski outback to mieszanka temepratury, wspaniałych widoków i much. Z odległości kilku kilometrów na płaskim pustynnym terenie zaczęła wyłaniać się czerwona góra, która silnie zmienia swój odcień przy różnym oświetleniu. Uluru uważany jest za największy monolit skalny na świecie. Jego obwód mierzony przy gruncie wynosi 9,4 km. Wznosi się on 348 metrów ponad płaską, piaszczystą równinę.  Na Uluru znajduje się wiele miejsc świętych dla Aborygenów. Niektóre  z nich są przeznaczone wyłącznie dla kobiet, inne jedynie dla mężczyzn.  Uluru- najświętsze miejsce dla Aborygenów, w języku Anangu oznacza „miejsce zgromadzeń”. Według legendy, to właśnie tutaj rozpoczął się akt stworzenia świata. 
W ośrodku informacyjnym znjadującym się przy wjeździe do parku zaplaciliśmy po 25 dolarów,zapoznaliśmy się z geologią góry, jej fauną i florą. Zwiedziliśmy również muzuem kultury Aborygenów, w którym zaprezentowane są narzędzia oraz malarstwo rdzennych mieszkańców Australii.  Malarstwo odgrywało ważną rolę w kulturach aborygeńskich, jako forma zapisu wydarzeń, oddawania czci ojczystej ziemi i przekazywania pokoleniom sag o stworzeniu świata. Poznać masyw można w różny sposób. My przejechaliśmy górę dookoła by zobaczyć jej piękno ze wszystkich stron. Powala ona swoim soczystym kolorem i wielkością. Geolodzy  przypuszczają, że tylko 10 % całej góry wystaje ponad ziemię. 

Przez całą trasę nie mamy zasięgu, więc kontakt z naszym aniołem wyprawy- dh. Marysią jest niemożliwy. Znów 250 km i powrót do stacji gdzie paliwo kosztuje prawie 2 dolary i 200 km do  Alice Springs. Wieczorem dotarlismy do miasta krótka przejażdżka ,Mc Donalds w którym dzięki  WI-FI  przesyłamy tę relację.Pozdrawiamy wszystkich –trzymajcie kciuki!

hm. Iwona Waśkiewicz